Posts Tagged With: Super Niania

Banda niewykształconych dzieciorobów ze wsi, czyli demokracja, głupcze!

signpost-wooden-direction-post-road-europe (1)Jesteśmy świeżo po wyborach do Parlamentu Europejskiego. Po pierwsze zadziwiła wszystkich frekwencja. Do tej pory niewielu Polaków wydawało się zainteresowanych kwestią eurowyborów, tym razem jednak zmobilizowali się. Można by powiedzieć – żeby obalić PiS. Ale nie, kolejnym zaskoczeniem było to, że właśnie PiS te wybory wygrał, i to nie – jak chciała to widzieć Gazeta Wyborcza – o włos, lecz o niemal 7 procent głosów. I to wywołało ogrom nerwów i oburzenia. Bo jak tak można głosować? I pojawiły się nawet komentarze, że to wszystko oznacza, że demokracji w Polsce już nie ma…

Podobnie sytuacja wygląda odkąd Prawo i Sprawiedliwość zaczęło wygrywać wybory w 2015 roku. Do tej pory było to nie do pomyślenia, a nagonka polityczna na tych, którzy mieli być wiecznymi przegranymi, wydawała się główną siłą napędową Polski. Ale jednak PiS nagle wygrało wybory, podwójnie, i o dziwo nie udało się obalić rządu w ciągu dwóch lat, jak było za ich poprzedniej kadencji. Mainstream miał nadzieję, że chociaż w wyborach do Europarlamentu sobie poradzi, ale mimo usilnych starań nie udało się mu to. Co zatem trzeba było zrobić? Otóż należało pokazać, że wynik wyborów to efekt głosów wrzucanych do urny przez nieuków, nierobów i beneficjentów świadczenia socjalnego 500+.

W swoim ironicznym wpisie wrzuconym ze zgryzoty Dorota Zawadzka (znana jako SuperNiania) napisała: „Wieś zdecydowała, i niskie wykształcenie. No cóż. Jesienią może być jeszcze gorzej. Niestety”. Oczywiście, nawet jej wierne fanki były tym komentarzem oburzone, ale to nie zmienia faktu, że dla idoli mainstreamu nie tylko wyborcy PiSu są ludźmi ze wsi z niskim wykształceniem, ale również że bycie osobą ze wsi czy z niższym wykształceniem jest czymś z zasady złym. Warto przypomnieć tu wypominanie, że nie ma się gdzie położyć na plaży nad polskim morzem, bo Janusze i Grażyny dostały 500+ i się rozwalają z parawanami. Albo załamywanie rąk nad niemieckimi truskawkami czy szparagami, których nie ma kto zbierać, bo Polacy dostali pomoc od państwa i nie chce im się jeździć na zarobek do zachodnich sąsiadów.

Kolejnym przykładem reakcji na wyniki wyborów był wpis Krystyny Jandy, w którym przytaczała prześmiewczy rysunek. Polityk z banknotem wisi nad starszą panią, która wyraźnie modli się lub błaga o pieniądze. I tenże polityk mówi do niej: „Daj głos”. A więc znów mamy (w założeniu głupią) starą kobietę ze wsi. Bo wieś i głupota zdecydowała. Mądrzy, wykształceni i mieszkańcy miast – oraz ci, którzy nie mają dzieci – zagłosowali dobrze, na Koalicję Europejską. Niestety, było ich mniej, ponieważ wieśniacy siłą rozpędu pobiegli do urn by zagłosować.

Media sprzyjające opozycji histeryzują, że to już koniec demokracji. Że Polacy wybrali dyktaturę dla cukierków, którymi władza ich obdarza (czyli dla pomocy socjalnej). Że nie będzie już normalnej Polski, dopóki PiS nie przestanie wygrywać i nie ustąpi (wreszcie) miejsca Platformie Obywatelskiej. Bo przecież nie na tym powinna – ich zdaniem – polegać demokracja, że wygrywa ktoś, kogo uważają za dyktatora. Znów zaczynają się proroctwa o drugiej Grecji i załamującej się gospodarce – szkoda, że mamy największy wzrost gospodarczy od dawna.

Tymczasem demokracja ma się świetnie. Głos ludzi, ze wsi czy z miast, liczy się tak samo i każdy ma prawo zdecydować, na kogo swój głos odda. Nieważnie, czy to kobieta, czy mężczyzna, czy wykształcona, czy też nie, albo czy pobiera świadczenie 500+. Każdy ma takie samo prawo do głosu. I to, że we wszystkich wyborach od 2007 do 2015 roku wygrywała Platforma, to wszystko było wyłącznie objawem demokracji. I to, że w 2015 tendencje wśród ludzi się zmieniły, to też jest demokracja. I na pewno w działaniu demokracji nie pomoże wyzywanie i obrażanie tych, którzy głosowali inaczej, niż naszym zdaniem należałoby głosować. Na tym polega demokracja, że każdy głos liczy się jednakowo. A osoby, którym zależy na zwycięstwie innej opcji politycznej, powinny ugryźć się w język przy rozmowach z przeciwnikami czy przy komentowaniu w sieci decyzji głosujących. Bo obrażanie tych, którzy głosują na PiS, przynosi skutek odwrotny. Oni jeszcze bardziej się mobilizują. Wystarczy spojrzeć na wyniki, jakie na Węgrzech osiągnęła partia Viktora Orbana. Wygrała ona z przewagą ponad 50%, mimo ciągłej medialnej nagonki na samego Orbana, co dobrze widać także w Polsce, gdzie media mainstreamowe Orbana nienawidzą prawie tak, jak Jarosława Kaczyńskiego.

Zwróćmy zatem uwagę na naszą kulturę osobistą w codzienności. Nauczmy się przegrywać. Nie ma potrzeby wyzywania osób głosujących na PiS tylko dlatego, że PiS wygrał. Podobnie zresztą byłoby, gdyby było odwrotnie. Demokracja ma się bardzo dobrze nawet wtedy, kiedy wygrywa nie ten, którego oczekiwaliście.

____________________________________

We wpisie zastosowano następujące zdjęcie z portalu foter: https://foter.com/photo2/signpost-wooden-direction-post-road-europe/

Categories: Duchowość i moralność | Tagi: , , , , | Dodaj komentarz

Nagonka na Supernianię

Jestem stałym czytelnikiem tygodnika „wSieci” (dawniej „Sieci”, jeszcze dawniej „W Sieci”), kupuję i wertuję każdy numer, często zatrzymując się na co ciekawszych artykułach – a wiele z nich naprawdę mnie fascynuje. Nie jest jednak prawdą, jakobym pochwalał wszystko, co „wSieci” się wychwala i jakobym ganił wszystko, co „wSieci” się gani. Bardzo oburzył mnie np. artykuł broniący nagiej p. Agnieszki Radwańskiej (o której można przeczytać u mnie, kilka wpisów wcześniej) przed katolickimi restrykcjami, jak również odpowiedź na list pewnego księdza, który mimo uwielbienia do tenisa nie zgodził się z obroną Radwańskiej. Odpowiedź wydawała się ignorować argumenty kapłana, a na końcu można było przeczytać, że „Pani Agnieszka jest wspaniałą osobą i jeszcze wszystkim to pokaże” (cytat niedosłowny, przytaczany z pamięci). Zastanowiłem się wtedy, że jeśli „wSieci” mieni się pismem niezależnym, to czemu nie uniezależni się od uwielbienia dla Radwańskiej?

Bardzo ucieszyłem się, gdy na okładce jednego z numerów „Sieci” zobaczyłem nagłówek „Superniania rozmieniła się na drobne”. Podzielałem to zdanie, nadal je podzielam, ponieważ znam program „Superniania” i znam również Dorotę Zawadzką z Facebooka i muszę stwierdzić, że widzę różnicę. Tytuł artykułu Doroty Łosiewicz „Jak Dorota Zawadzka roztrwoniła autorytet Superniani” („Sieci”, 26 [30] 2013, 1-7 lipca 2013) trafił idealnie w moje intuicje. Niestety tylko tytuł – podczas lektury artykułu i argumentów wytaczanych przez panią Łosiewicz miałem ochotę walić głową w biurko. Podobnie poczułem się, kiedy otworzyłem najnowszy numer tygodnika („wSieci” 34 [38] 2013, 26 VIII-1 IX 2013). Trafiłem w nim na artykuł p. Anny Golus pt. „Gołe i niewesołe”. Tym razem nie musiałem czytać, by się załamać…

Panią Annę Golus znam dzięki temu, że zarówno ja, jak i ona zajmowaliśmy się kilka lat temu w internecie kwestią bicia dzieci. Ona, która weszła w sprawę głębiej i prowadziła badania, była da mnie swego rodzaju autorytetem, ja trochę coś tam pisałem, narażając się wręcz na oskarżenia o poprawność polityczną. Przy czym ja naprawdę uważam, że dzieci nie należy bić. Tak więc wówczas stanowiliśmy dla siebie wzajemnie pewnego rodzaju wsparcie, co dodatkowo ułatwiało to, że okazało się, iż pochodzimy z jednego miasta i mamy wspólnych, dość bliskich znajomych. Ja wraz z Żoną udzieliliśmy pani Golus wywiadu do artykułu, który pisała dla „Tygodnika Powszechnego”, o niebiciu dzieci właśnie (ukazał się rok temu, w lipcu). Niedługo potem wsparłem akcję p. Golus pt. „Kocham – nie daję klapsów” (link z prawej strony). Piszę to wszystko, by zarysować tło, by ukazać, że nie wypowiadam się jako człowiek z zewnątrz, jako zupełnie niezależny obserwator, lecz jako daleki znajomy, a także w niewielkim stopniu – pomagier. To zupełnie inna perspektywa.

Bardzo mocno popieram akcję dotyczącą odradzania bicia dzieci i walkę z „książkami, które biją”, prowadzone przez p. Golus. Muszę to bardzo mocno podkreślić po raz kolejny – aby nie pomyślano o mnie, że przyszedłem tu wyłącznie krytykować. Co więcej – kiedy zobaczyłem, że p. Golus wypowiada się czasem u p. Doroty Zawadzkiej na profilu Facebookowym i krytykuje jakieś jej słowa, również popierałem. Tak, ja też uważam, że Dorota Zawadzka zaprzepaściła poniekąd to, co zyskała występując jako Superniania. Mnie też denerwowały niektóre nowsze, bardziej prywatne wypowiedzi p. Zawadzkiej i cieszyłem się, że ktoś, kogo znam i kogo wspieram staje w szranki z kimś, kto zasługuje na pewną krytykę. Bardzo spodobało mi się, gdy p. Zawadzka napisała o szkodliwości jedzenia grzybów przez dzieci, na co p. Golus zareagowała tworząc stronę internetową i argumentując tam w drugą stronę. Pewnego razu jednak zauważyłem, że komentarz jednej z pań jest odpierany przez komentarz drugiej w coraz mniej wybredny, a bardziej zaciekły sposób. Stwierdziłem nawet w jednym z własnych komentarzy coś w rodzaju: „Jedna celebrytka i druga, która próbuje być celebrytką nie mogą się dogadać, która jest fajniejsza”. Nie pamiętam, czy tak to dokładnie brzmiało, ale pamiętam, że takie były moje odczucia. Widziałem dwie kokoszki naparzające się na podwórku. Nie wiedziałem, że akcja poszła dalej…

Słyszałem o przykrej sytuacji z artykułem we „Wprost” dotyczącym Doroty Zawadzkiej jako „pornoniani”. Nie wiedziałem wtedy skąd ta akcja, sprawdziłem dopiero po przeczytaniu artykułu p. Golus w najnowszym „wSieci”. Okazało się, że to p. Anna Golus pierwsza użyła słowa „pornoniania” na określenie Doroty Zawadzkiej w artykule w Tygodniku Powszechnym (tak twierdzi „Wprost”, ja znalazłem artykuł p. Golus na „wSumie.pl”, portal podchodzący pod „wSieci”). Potem Wprost poszedł za ciosem i postanowił pociągnąć temat. Teraz właściwie wszyscy temat ciągną, a prowodyrką jest p. Golus. „Pornoniania” ma oznaczać osobę odpowiedzialną za publikowanie miejsc intymnych dzieci występujących w programie „Superniania”. Hasło jest chwytliwe, ale ze wszech miar kłamliwe i śmieszne (choć tragiczne w skutkach). Oskarża się (poprzez dorabianie gęby czy wymyślanie przezwisk) kogoś o propagowanie pornografii dziecięcej, podczas gdy pornografia dziecięca z definicji jest ukazywaniem perwersyjnych, rozpustnych zachowań seksualnych z udziałem nieletnich. W programie „Superniania” pokazanych jest kilkoro dzieci nago, najczęściej z zakrytymi obszarami intymnymi, w sytuacjach takich jak kąpiel. Są to naturalne sytuacje, w których znajdować się mogą małe dzieci – nie sytuacje pornograficzne. Dorabianie komukolwiek podobnych pseudonimów dlatego, że są chwytliwe, uważam za nieetyczne.

Nawet jeżeli program „Superniania” ukazał narządy intymne dzieci, a osoby odpowiedzialne za edycję programu zapomniały je zakryć, nie można mieć o to pretensji do Doroty Zawadzkiej. Dorota Zawadzka jest psychologiem – zgoda – ale rolę Superniani mogła zagrać pani pedagog, dobra nauczycielka, a nawet doświadczona opiekunka. Dorota Zawadzka, jakakolwiek by nie była i jakiekolwiek nie byłyby jej poglądy, była tylko aktorką grającą rolę niani w programie produkowanym przez TVN. Z tytułu bycia aktorką nie może ponosić żadnej odpowiedzialności za to, że montażyści nie zakryli komuś narządów intymnych. Z tytułu bycia aktorką nie może też ponosić odpowiedzialności za kłopoty psychiczne dzieci i ich rodzin, wywołane przez program, jakie media zdają się zauważać (podobno – w co nie wątpię – wiadomo o nich z bezpośrednich rozmów z rodzinami). Do odpowiedzialności można pociągnąć producenta, scenarzystę, reżysera programu, a także osoby odpowiedzialne za montaż. Pociąga się Dorotę Zawadzką, ponieważ jest twarzą serialu „Superniania” – ponieważ tylko ona była w tym programie widoczna. I właśnie ona jest krytykowana, i właśnie jej doprawia się ksywkę „pornoniani”.

Bardzo ważnym elementem, na który zwraca się uwagę w poruszanej kwestii, jest właśnie ukazywanie dzieci w sytuacjach intymnych. Nie będę skupiał się na całym artykule p. Anny Golus, spróbuję odnieść się do tego konkretnego aspektu. „Chłopiec (…) nadal jest dzieckiem, chodzi do szkoły, w każdej chwili na nagranie mogą trafić jego rówieśnicy. I go wyszydzić” – czytamy w artykule na temat jednego z dzieci ukazanych podczas kąpieli w programie „Superniania”. Dalej możemy przeczytać między innymi, że „Zamieszczone w Internecie zdjęcia intymne mogą stać się obiektem zainteresowania osób o skłonnościach pedofilskich”. Dowiadujemy się tego dzięki Łukaszowi Wojtasikowi, koordynatorowi programu „Dziecko w Sieci”. „Potwierdzają to m.in. raporty organizacji zajmujących się zwalczaniem przestępczości seksualnej wobec nieletnich” – przytacza słowa p. Wojtasika pani Golus. Kwestia ta bardzo mnie ciekawi – dlatego proszę o przytoczenie raportów rzeczonych organizacji. Mam w tej sprawie kilka pytań: 1. Ile procent dzieci, których zdjęcia (nagie lub w bieliźnie – zestawienie takie pojawia się w artykule) jest z tego powodu molestowanych przez pedofilów? 2. Ile procent z tych molestowanych dzieci jest molestowanych poprzez ataki internetowe, a ile w rzeczywistości? Nie okłamujmy się bowiem – jakkolwiek bolesne nie byłyby ataki w Internecie, są one nieporównywalnie słabsze niż te w rzeczywistym świecie. Odpowiedź padająca w tekście nie jest dosłowna (liczby nie pojawiają się), ale sam pan Wojtasik mówi: „Ryzyko takiej sytuacji wobec ogromu prywatnych zdjęć dzieci w sieci jest co prawda niewielkie, ale występuje i powinno działać na wyobraźnię rodziców”. Ryzyko jest niewielkie, ale powinno działać na wyobraźnię! Oto mamy to, o czym pisałem niedawno – nieustannie napędzające się koło terroru. Musimy idealnie dopasować fotelik do samochodu, bo inaczej nasze dziecko zginie. Musimy odpowiednio szybko wyłączyć telewizor, bo dziecko zgłupieje od nadmiaru bodźców. Musimy usunąć zdjęcia dzieci z internetu, bo zostaną zaatakowane przez pedofilów! Ryzyko jest niewielkie, ale wyobraźnia rodziców jest pobudzona. Szczepić czy nie szczepić? Zaszczepię to dostanie autyzmu. Nie zaszczepię to zejdzie na meningokoki… I tak w koło Macieju, nieustannie napędzające się koło terroru.

Chłopiec nadal jest dzieckiem i rówieśnicy w każdej chwili mogą trafić i go wyszydzić. Gdybu gdybu. Wszystko się może zdarzyć. Nakręcamy się, rozdmuchujemy akcję i poddajemy pomysły rówieśnikom. Zadajmy sobie pytanie, czy gdyby ktoś nie zaczął wytykać po wielu latach spornych kwestii programu „Superniania”, to czy rzeczywiście byłyby one sporne? Takie samo pytanie zadawałem sobie a’propos projekcji kontrowersyjnego filmu „Galerianki”. Nie widziałem go, ale „zadziałał na wyobraźnię”. Od tamtej pory chodząc po centrach handlowych zastanawiam się nad tym, czy któraś z tych panienek nie jest przypadkiem galerianką i nie daje ciała za paczkę chipsów. Sam niezainteresowany zastanawiam się, ilu mężczyzn mogło się zainteresować po obejrzeniu filmu lub usłyszeniu o sprawie. Ile młodych dziewczyn dowiedziało się o ciekawym sposobie zarabiania pieniędzy. Czy naprawdę warto rozdmuchiwać kwestię robiąc z czegoś tanią sensację, jeśli konsekwencje mogą być odwrotne do zakładanych? Powiem szczerze: po przeczytaniu artykułu p. Golus mam ogromną ochotę wyjąć z szafki wszystkie sezony Superniani i poszukać rzeczonego fragmentu – a do tej pory oglądałem je tylko w celu poznania metod wychowawczych!

Mamy więc już kolejne napędzanie koła strachu (znajoma blogerka słysząc od jednego z czytelników, by nie zamieszczała zdjęć dziecka na blogu, bo pedofilia się szerzy – doskonały przykład tego, jak to się rozprzestrzenia w społeczeństwie), mamy też odgrzewanie starego makaronu by pokazać całemu światu, że w „Superniani” pokazywano nagie dzieci. I mamy dorabianie gęby i pseudonimów przez osobę, która sama pisze: „przeżywam emocje – wszystkie, również te trudne – intensywnie, ale świadomie i dojrzale, nikogo nie krzywdząc”. Nazywanie kogoś pornonianią jest krzywdzące.

Moi czytelnicy pewnie trzymają się mocno za głowę. Przeczytali bowiem słowa: „mam ogromną ochotę wyjąć z szafki wszystkie sezony Superniani” i nie mogą uwierzyć w to do tej pory. Owszem, prawda jest taka, że mam wszystkie sezony „Superniani” na DVD. Na końcu artykułu p. Golus, po słowach prof. Przylipiaka na temat uzasadnionego pokazania nagiego chłopca ze skrętem w dokumencie „One Step Away” („bez tego filmu i tych ujęć historia dokumentalizmu byłaby uboższa”), padają zdania: „Bez »Superniani« nikt by nie zubożał. Dla TVN program ten był i nadal jest zaledwie kroplą w morzu zysków. Gdyby stacja zrezygnowała z deptania intymności dzieci w takich programach (…) na pewno by nie zbiedniała. A historia telewizji byłaby ciekawsza”. Absolutnie nie mogę zgodzić się z podobną tezą! Co więcej – uważam, że te słowa są nieprawdziwe! Nie chodzi mi oczywiście o zarobki TVN – te prawdopodobnie są i będą ogromne. Chodzi mi o ciekawszą historię telewizji. To niestety nieprawda.

Jak już napisałem, mam wszystkie sezony „Superniani” na DVD. Wraz z Żoną w okresie narzeczeństwa i na początku małżeństwa oglądaliśmy z przyjemnością każdy odcinek tego serialu, przygotowując się do wychowania dzieci. Wtedy Żona dopiero zaczynała studia pedagogiczne i nie znała wszystkich technik przytaczanych przez personalizm, behawioryzm czy inne szkoły pedagogiczne. Kiedy program ukazywał się na DVD nawzajem kupowaliśmy go sobie w prezencie. Dziś muszę powiedzieć, że program „Superniania” wniósł ogromny dorobek do polskiej telewizji. W formie reality show pokazał największe osiągnięcia i odkrycia pedagogiki behawioryzmu połączonej z teorią przywiązania, o której nauczał choćby Bowlby. Dzięki „Superniani” takie techniki, jak time-out (znany z programu jako „karny jeżyk”) czy tablice nagród, do których przypina się punkty za osiągnięcia, dotarły do szerokiej publiczności, dotarły pod dachy wielu zdesperowanych rodziców, którzy nie wiedzieli, jak sobie poradzić ze swoimi dziećmi. I my, wychowując naszego Synka na początku, kiedy studia pedagogiczne były jeszcze w powijakach, korzystaliśmy obficie i z powodzeniem z technik prezentowanych w „Superniani”. Pierwsze ciosy wymierzone matce przez dziecko, po pozbawionym skutku zwróceniu uwagi (ponowne uderzenie) zostały ugaszone dzięki „karnemu krzesełku” (time-out). Tablica nagród (w postaci klocków Duplo) pomogła nam w nauce nocnika z rewelacyjnym skutkiem. Do tego metody pokazywane w „Superniani”, dotyczące odbutelkowania i samodzielnego zasypiania także doskonale się sprawdziły. My dziś wiemy, że Dorota Zawadzka nie jest autorką żadnej z tych metod. Jako dobry psycholog prawdopodobnie znała je wcześniej, jako aktorka grająca Supernianię postępowała zaś zgodnie ze scenariuszem, który sprawdził się już w innych krajach. Setki rodziców szukających pomocy przy wychowaniu swoich pociech wcale nie muszą tego jednak wiedzieć. Nie ma to znaczenia, jeśli Superniania podpowie im co zrobić, żeby nie kierować się emocjami, żeby nie bić dziecka, żeby nauczyć go różnych rzeczy. Dlatego jestem przekonany, że „Superniania” jako pierwszy w Polsce program ukazujący rodzicom łatwe i bezbolesne techniki pomagające w wychowaniu dzieci jest programem mającym ogromny wpływ na podejście mnóstwa Polskich rodzin do swoich dzieci. Ma ogromny wpływ na ich ubogacenie.

Oczywiście nie będę nikogo oszukiwał, mówiąc, że jestem przeciwko behawiorystycznym metodom wychowania. Owszem, jeśli chodzi o szkoły pedagogiczne czy psychologiczne, prym wiedzie u mnie personalizm (podejście do każdego człowieka z miłością, jak do drugiej osoby). Jednak techniki behawiorystyczne znakomicie się sprawdzają w praktyce i uczą wyciągania konsekwencji bez wymierzania kar cielesnych. Nie dziwi mnie, że w opozycji do Superniani stoi tzw. wychowanie bliskości, do którego ostatnio sama Dorota Zawadzka ma duże ciągoty (kombinując na przykład przy karnym jeżu, jakoby wcale nie miał być karny). Wychowanie bliskości zakłada bowiem brak kar, brak konsekwencji, a jedynie dużą dawkę nieoceniającej uwagi. Nie będę się teraz rozpisywał na temat samego wychowania bliskości, którego nie jestem zwolennikiem. Wspomnę tylko, że znam kilka rodzin czytujących „Dzikie dzieci” – portal poświęcony rodzicielstwu bliskości właśnie. Jedna z nich ma jedno dziecko, z którym nie może sobie dać rady, ponieważ „jest bardzo trudne”. Rodzinie tej poleciłem właśnie „Supernianię”, widząc w jaki sposób podchodzi ona do swojego dziecka. Dostałem odmowę i w zamian polecono mi „Dzikie dzieci”, które już wcześniej znałem i które wyglądały mi właśnie na dobre źródło wykwitu tego rodzaju zachowań dzieci. Ale to tylko przykład. Osobiście stawiam Supernianię (nie Dorotę Zawadzką) za wzór, „Dzikie dzieci” zaś za antywzór. Każdy może mieć oczywiście swoje zdanie – ale nie musi przez to szukać sposobu na naubliżanie aktorce w Superniani grającej.

Na koniec chciałbym jeszcze odnieść się do dyskusji dwóch pań na temat domniemanej próby wybicia się p. Anny Golus na trampolinie, jaką jest p. Dorota Zawadzka. Pani Zawadzka mówi, że owszem, pani Golus mówi, że nie. Jak ja – z zewnątrz – to widzę? Pani Golus zaczynała od pisania przeciwko biciu dzieci. Artykuły były nieliczne, kontrowersja się pojawiała, ale nie była zbyt mocna. W tym samym czasie na ten sam temat wypowiadała się pani Zawadzka. Oraz ja – ale ja nie pisałem nikomu nigdzie artykułów. Obie panie – zarówno p. Golus, jak i p. Zawadzka w sporze z książkami propagującymi bicie szły głowa w głowę. Potem coś się zmieniło. Nie znam prawdziwych przyczyn (media donoszą, że p. Golus zdenerwowała się, że p. Zawadzka wspiera rządowy projekt wysyłania sześciolatków do szkół; nie dziwię się, też się zdenerwowałem), jednak pewnego dnia p. Golus zaczęła wyszukiwać haki na Zawadzką i publikować je w mediach. Sprawa się rozkręciła, temat się rozwinął i teraz nazwisko Anny Golus staje się nazwiskiem znanym. Ciekawi mnie pisanie najpierw dla Tygodnika Powszechnego, który jest lewicowym pismem udającym katolickie, a potem dla „wSieci”, które w tym numerze, w którym pojawia się artykuł p. Golus, krytykuje Tygodnik Powszechny, ks. Bonieckiego (twarz Tygodnika) umieszczając na okładce jako adwokata diabła. Oczywiście można pisać do wszystkich, bez względu na to, czy pisma się zwalczają, jeśli ma się jakąś poważną sprawę. Tą poważną sprawą byłby, moim zdaniem, sprzeciw wobec powszechnego przyzwolenia na bicie dzieci. Kiepskim powodem jest jednak nagonka na Dorotę Zawadzką. Czy p. Zawadzka stała się trampoliną p. Golus do kariery? Ja mam swoje zdanie. Wy sami oceńcie.

Napisawszy to nadal jestem przeciwko biciu dzieci. Nadal uważam akcję p. Anny Golus za niezwykle ważną i godną wsparcia, i nadal ją wspieram. Nadal uważam, że p. Dorota Zawadzka zaprzepaściła autorytet, który wyrobiła sobie dzięki graniu Superniani (i nadal uważam, że p. Łosiewicz użyła fatalnych argumentów na udokumentowanie tego, ale o tym już nie dzisiaj). Nadal (osobiście) lubię p. Annę Golus i nadal (osobiście) nie jestem fanem p. Doroty Zawadzkiej. Mam jednak odmienne zdanie na różne tematy i nie trzeba się ze mną zgadzać.

Niniejszym próbuję wykorzystać konflikt p. Anny Golus z p. Dorotą Zawadzką jako trampolinę do kariery. I tak nic z tego nie wyjdzie…

Categories: Świat i Kościół | Tagi: , , , , | 27 Komentarzy

Mój syn nie jest mułem amiszów, a ja nie jestem za biciem dzieci

Notka planowana od jakiegoś czasu już, w związku z niedawno rozpętaną dyskusją pod dalszym ciągiem podstępu szwedzkiego. Ale zanim zdążyłem odnaleźć w sobie natchnienie, do wątku dołączyły nowe rewelacje. Mianowicie, znów dzięki profilowi Super Niani, trafiłem na książkę w Polsce wydaną i promowaną przez katolickie wydawnictwo Vocatio, pod wiele mówiącym tytułem „Jak trenować dziecko?”, autorstwa Michaela i Debi Pearl. Opis książki, jak również wystarczającą ilość bezpłatnie udostępnionych fragmentów, by zrozumieć główne jej tezy, możemy znaleźć NA STRONIE wydawnictwa. Choć odnoszę dziwne wrażenie, że w ciągu kilku ostatnich dni przytoczony fragment uległ zmianie, będę się z nim musiał zapoznać od nowa. Spróbuję się tu jednak skupić na tym, co przeczytałem wcześniej, nie mogąc się jednak podeprzeć dokładnymi cytatami.

Otóż trening oznacza w tym przypadku nie do końca nawet trening, lecz spokojną i regularną tresurę dziecka od najmłodszych lat. Rodzic, który chce wychować swoje dziecko na bezwzględnie posłuszne, powinien ćwiczyć je w posłuszeństwie od najmłodszych lat, a nawet miesięcy. Aby ćwiczyć, konieczna jest obecność dziecka, rodzica, chwili czasu i, obowiązkowo, rózgi. We fragmencie, który przeczytałem wcześniej, mogliśmy znaleźć kilka przykładowych opisów takiego ćwiczenia. Oto na przykład mamy dziesięciomiesięczne dziecko, które uczy się chodzić. Ponieważ zaś umie już chodzić, powinno jednocześnie nauczyć się przychodzić na zawołanie. Tak oto siadamy w innym pokoju, wcześniej dając dziecku zabawkę, która ma je zaabsorbować (a więc stwarzamy sytuację do ćwiczenia). Następnie, kiedy widzimy, że dziecko zatopiło się w zabawie, wołamy je do siebie. Ponieważ dziecko nie przychodzi, idziemy do niego, tłumaczymy o co nam chodziło i przyprowadzamy na miejsce. Następnie odprowadzamy ponownie do zabawki, czekamy aż się nią zajmie, po czym znów wołamy. Skoro dziecko nadal nie przychodzi, wracamy do dziecka, uderzamy dwa razy rózgą po rękach, aby odczuło, że nieposłuszeństwo powoduje ból i znów prowadzimy do siebie. Regularnie powtarzamy podobne ćwiczenia, aż dziecko zacznie słuchać poleceń. Dzięki temu opisywane dziecko do momentu opuszczenia domu rodzinnego rzucało wszystko natychmiast i przybiegało na każde zawołanie ojca.

Inny przykład ćwiczenia: uczymy kilkumiesięczne dziecko, że nie każdy przedmiot wolno łapać w rączki. Zakładamy okulary, zbliżając twarz do dziecka. Dziecko w naturalnym odruchu wyciągnie rękę po nasze okulary. Mówimy więc spokojnie, nie modulując głosu „nie” i odsuwamy twarz. Ponownie ją zbliżamy, dziecko znów wyciąga rękę, tym razem mówiąc „nie” wymierzamy raz rózgą po ręce. I tak ćwiczymy, aż zrozumie związek bólu z poleceniem „nie”. Później już do ćwiczeń nie trzeba nawet używać rózgi!

Oczywiście jest jeszcze problem z niemowlętami gryzącymi brodawki. Takie niemowlę matka powinna pociągać za włosy w momencie, gdy poczuje ból. Jeśli nie ma włosów, trzeba wymyślić coś innego. Przypuszczam, że można ciągnąć za uszy.

Córka autora, która jako raczkujący bobas uwielbiała wchodzić po schodach, dostawała wierzbową witką po gołych łydkach dopóty, dopóki na widok witki nie zrezygnowała z wchodzenia po schodach w ogóle.

Przykłady można by mnożyć.

Książka, na stronie wydawnictwa posiadająca oczywiście wyłącznie pozytywne opinie (mojej np. nie opublikowano) nie prezentuje żadnych metod treningu, który zdaniem autorów ma być spokojny i – co ciekawe – pozbawiony przemocy (zdrada małżeńska pozbawiona cudzołóstwa), lecz regularną zwierzęcą tresurę połączoną z wyrafinowanymi metodami tortur. We wstępie pan autor napisał, że opisane metody nie są żadną nowością, lecz doskonale wypróbowanym przez amiszów sposobem sprawdzonym w czasie tresury wołów. To podobno świadczy świetnie o metodzie. Rzeczywiście, wypróbowaliśmy ją na zwierzętach, działa, teraz czas sprawdzić ją na dzieciach. Jaki jest problem w metodzie? Po pierwsze: brak modulacji głosu. Założenie jest proste: dziecku twój codzienny, spokojny ton powinien się kojarzyć z kategorycznym rozkazem. Dlatego w normalnych warunkach będzie ci bezwzględnie posłuszne. Owszem – to prawda. Szkoda tylko, że nikt nie zauważył, że takie posłuszeństwo oparte jest na wrytym w podświadomość strachu przed ciosem rózgą. Zwykły, spokojny ton ojca wypowiadającego np. „choć do mnie” jest równoznaczny z ciosem rózgą po łapach, łydkach, pociągnięciem za włosy czy czym tam jeszcze. Dziecko słucha i przybiega rzucając wszystko natychmiast – to nie jest zachowanie zdrowego człowieka. Kieruje się on bowiem strachem, nie zaś logicznym posłuszeństwem ojcu.

Po drugie: problem rózgi. Znowu: polecenie wydawane przez ojca, podkreślane uderzeniem rózgi, ma wywoływać natychmiastową reakcję. I znów dziecko, wyćwiczone we wczesnym dzieciństwie, będzie dożywotnio posłuszne, ponieważ krótkie ojcowskie „nie” już na zawsze pozostanie dla niego ciosem wierzbową witką po gołych łydkach.

Po trzecie: jesteśmy szczęśliwi, kocham moje dzieci, bo są mi posłuszne. Egoizm do kwadratu. Pojawia się w książce opis znajomej autorów, która powiedziała dzieciom, że mają się bawić spokojnie same, bo ona będzie rozmawiać. I bawiły się, nie przeszkadzały. Kiedy któreś poprosiło o coś mamę i usłyszało „nie”, rzuciło jej się na szyję i powiedziało „kocham cię, mamusiu”. Matka stwierdziła, że są prawdziwie szczęśliwą i kochającą się rodziną. A mnie zastanawia, dlaczego dziecko jest tak skore do wyrażania miłości właśnie wtedy, gdy słyszy „nie”? Mnie się to kojarzy z terrorem psychicznym. Matka ustawiła sobie dzieci za pomocą rózgi, teraz na każde „nie” mają ogromny przypływ dziecięcych uczuć. A matka sądzi, że dzięki temu właśnie dzieci te są szczęśliwe.

Tak jak napisałem, książka jest opisem wyrafinowanej tresury połączonej z psychofizycznym znęcaniem się nad swoim dzieckiem, by wyrobić w nim bezwzględne posłuszeństwo na całe życie. A sobie spokój rodzicielskiego popołudnia. Tak jak napisałem w tytule jednak, mój syn nie jest mułem amiszów i wychowywanie go w ten sam sposób jest zupełnie niedorzeczne. Oczywiście, że musi rozumieć konsekwencje swoich czynów, ale nie muszą to być dla niego konsekwencje połączone ze strachem przed rodzicami. Metody time out nie są wcale domeną wyłącznie Super Niani, lecz potwierdzonym przez lata, skutecznym sposobem na nauczenie dziecka mądrego (nie bezwzględnego) posłuszeństwa. Wpisują się w pedagogikę personalistyczną, mającą mocne ugruntowanie w podmiotowości osoby ludzkiej. Człowiek to nie zwierzę, nie muł, choć może i muła można by było wyszkolić inaczej? Ludzi nie powinno się być, chyba że w obronie (własnej lub czyjejś), bez względu na ich wiek i stopień wychowania. Są, zawsze są, inne metody wychowawcze. I naprawdę nie istnieją takie sytuacje, ja przynajmniej ich nie znam, kiedy należy uderzyć dziecko, bo inne metody nie działają.

A już z pewnością nie wolno nam nikogo bić prewencyjnie. Bardzo mi przykro…

Categories: Duchowość i moralność | Tagi: , , , , | 6 Komentarzy

Podstępu szwedzkiego ciąg dalszy

Super Niania przytoczyła dziś na swoim FaceBookowym profilu artykuł z Wysokich Obcasów, noszący tytuł Dziecko po szwedzku. Artykuł opisuje istotę szwedzkiego raju dla dzieci. Szwecja jest krajem, w którym wolność (rozumiana także jako swoboda) dla dzieci jest oceniana jako jedna z najwyższych na świecie. To, o czym się najgłośniej mówi w świecie to fakt, że bicie dzieci (także dawanie klapsów) jest w Szwecji rozumiane jako przestępstwo i grożą za to surowe kary. Jest jednak o wiele więcej swobód, nie tylko prawnych, ale i zwyczajowych, jak choćby to, że każde dziecko w Szwecji ma prawo i zwykło mówić do każdego dorosłego na „ty”. Artykuł wspomina także o ogromnych centrach handlowo-rozrywkowych przewidzianych dla rodziców z dziećmi.

Jest kilka kwestii wymienionych w artykule w Wysokich Obcasach, które Polska mogłaby wziąć za wzór. Przykładem może być długość urlopu wychowawczego, płatnego po części w wysokości 80% pensji danego pracownika przebywającego na urlopie, przez ostatnich 90 dni zaś w wysokości podstawowej – 180 koron dziennie (czyli 87,28zł, co w przeliczeniu miesięcznym na nasze daje 2618,40zł). Urlop wychowawczy można podzielić po równo między rodziców, co pozwala na otrzymanie dodatkowej nagrody od państwa za równouprawnienie w wychowaniu dzieci. Dodatkowo na każde dziecko do 16 roku życia przypada zasiłek w wysokości 1050 koron miesięcznie (czyli 509,14zł). To nie wydaje się bardzo dużo, ale w Polsce przez jakiś czas otrzymywałem zasiłek dla najuboższych ze względu na wychowanie dziecka i wynosił on 64 złote miesięcznie… W Szwecji zaś owe 1050 koron dostają najubożsi i najbogatsi (wliczając w to rodzinę królewską). Wygląda więc na to, że Szwecja jest rzeczywiście państwem bardzo prorodzinnym. Niestety są też ciemne strony tej sytuacji…

Nie mówię tu o karaniu za bicie. Choć oczywiście nie jestem zdania, jakoby należało wsadzać kogokolwiek do więzienia za danie klapsa dziecku. Jestem gorącym przeciwnikiem kar cielesnych, a jak widzę na ulicy tatusia czy mamusię, którzy karcą dziecko klapsem, to mam ochotę sam podejść i dać takiemu rodzicowi w twarz. Jednak do więzienia bym za to nie wsadzał i praw rodzicielskich bym nie odbierał. Są jednak inne problemy. Może właśnie w tym widzę największy, że dzieci mają wyjątkowo wysoki poziom „róbta co chceta”. Dzieci mogą prawie wszystko, a rodzice prawie za wszystko mogą ponieść karę (łącznie z podnoszeniem głosu – jest powszechnie obowiązujący nakaz, by schylali się, gdy chcą coś dziecku powiedzieć). Co więcej – chyba to jeszcze gorsze – nie rozróżnia się u dzieci płci w wychowaniu (panuje słowo „gender”, które jest lepsze i nie szufladkuje). Nie widzę problemu w tym, że chłopcy bawią się lalkami (mój syn też lubi się bawić lalkami), ale w tym, że dąży się do całkowitego zniwelowania różnic między mężczyznami, a kobietami, co jest nierealne i prowadzi do prawdziwego pomieszania z poplątaniem. Szczytem jest moim zdaniem podejście, w którym nie mówi się dziecku jakiej jest płci, tak by samo w przyszłości mogło podjąć decyzję. Kiedyś to był pojedynczy przypadek uderzający o newsy na Pudelkach, dziś to już moda i rosnąca tendencja.

Dodatkowo w wychowaniu panuje zasada „przytulić, pocieszyć, wytłumaczyć”. Kiedy ktoś kogoś uderzy, przytulamy go, odprowadzamy na bok, a potem przy wszystkich wyjaśniamy, że ktoś, kogo się uderzy, cierpi i jest nieszczęśliwy. Bez wskazywania na to kto kogo uderzył. Dobrze, że nie ma kar publicznych, jest tylko publiczne tłumaczenie. Źle, że zakłada się, jakoby dziecko w każdym wieku potrafiło zrozumieć, że coś jest dobre bo jest dobre, a coś inne złe, bo jest złe. Do dzieci w różnym wieku docierają różne argumenty. Kary i nagrody na pewnym etapie są wręcz konieczne, choć nie powinny to być klapsy i krzyki. O tym zaś szczególnie powinna wiedzieć polecająca artykuł Super Niania, propagatorka metody oddalenia na Polskę (czyli tzw. karny jeżyk).

Ogólnie porównałbym tendencje panujące w szwedzkim wychowaniu do współczesnego kołchozu. Wszystko z zewnątrz cudnie i pięknie, możecie robić co się wam podoba (zwłaszcza gdy macie naście lat), ale jak wyjdziecie przed szereg, to w mordę. Dostajecie pieniądze na wychowanie swoich dzieci, rzeczywiście duże pieniądze (też bym tak chciał), ale jak będziecie wychowywać według innych niż nasze kryteriów, to w mordę.

Polka, która mieszka od niedawna w Szwecji, udziela odpowiedzi na kilka pytań odnośnie ingerencji w wychowanie. Choć w większości ma pozytywne odczucia, bo ludzie rozumieją problemy dzieci i się nad nimi pochylają, to stwierdza również: „Minusy? Odczuwam lekką ingerencję państwa w moje decyzje dotyczące wychowania dzieci. Nie umiem powiedzieć, na czym to polega. Moja koleżanka poprosiła niedawno nauczycielkę o to, żeby córka nie brała prysznica po wuefie, bo była chora. Wezwano ją do szkoły na rozmowę, żeby sprawdzić, czy nie jest to przypadkiem wymówka do ukrywania śladów po biciu.”

Niestety, ja nie nazwałbym tego lekką ingerencją w decyzje dotyczące wychowania. Jeśli nie życzę sobie, by moje dziecko brało prysznic po wuefie (bo przykładowo nie chcę, by oglądało i było oglądane nago przez inne dzieci), to nie muszę być sprawdzany, czy biję moje dziecko, czy jednak nie.

Podsumowując: wkład pieniężny państwa w wychowanie dzieci jest czymś wspaniałym i bardzo atrakcyjnym. Sami planujemy wielodzietną rodzinę, ale o ileż ciekawsze byłyby to plany, gdyby zamiast tysięcznego becikowego państwo dawało nam pięćset miesięcznie? Jednak z drugiej strony stopień ingerencji państwa w wychowanie dzieci jest przytłaczający. Wolę dostawać skromne 64 złote (a przy braku dostarczonych dokumentów o zarobkach nie dostawać ich wcale), niż być wsadzonym do więzienia za to, że czasami podniosę głos na moje własne dziecko. Choć oczywiście podnoszenia głosu nie polecam.

Categories: Świat i Kościół | Tagi: , , , , | 12 Komentarzy

Kobieta niebita psuje się od środka

Jak mawiał kiedyś mój bliski krewny, w żartach rzecz jasna, bo nie jest z tych, który by swą żonę uderzył. Takie żartobliwe zdanko, a przecież do niedawna wcale nie było w nim nic zabawnego. Nie tak dawno jeszcze kobieta mieszkająca pod jednym dachem z mężczyzną, który zarabiał na utrzymanie jej i dzieci, a po pracy jeszcze popijał z kumplami w karczmie, musiała być gotowa na to, że kiedy ten wróci z roboty, to będzie lał równo nie patrząc na wiek i płeć. Kobieta ta, wierna żona, nie mogła o mężu złego słowa powiedzieć, bo mogła za to oberwać jeszcze mocniej. Zresztą – komu miała mówić? Nie było psychologów, grup wsparcia, a wszystkie koleżanki obrywały od swoich ślubnych tak samo, tak samo ich zachwalając. I tak to się losy kobiety plotły – spod pasa ojca pod pas męża – wszak winna była posłuszeństwo.

O nie, bynajmniej nie tęskni mi się do tych „barbarzyńskich” czasów – jestem gorącym zwolennikiem równości płciowej jeśli chodzi o godność. Moje małżeństwo buduję na miłości, a nie na przemocy. Wspominam tylko to, co możemy dobrze znać z literatury, ponieważ właśnie dziś uważa się to za coś nienormalnego. Jeśli mężczyzna uderzy kobietę – to jest przemoc w rodzinie. Ona albo jest zahukana i nikomu nic nie powie, usprawiedliwiając męża, albo pójdzie na policję, albo zgłosi się do psychologa, poradni rodzinnej, albo zadzwoni na telefon zaufania. Wszystko dlatego, że dziś właśnie zachowanie męża polegające na biciu żony uważane jest za coś złego, moralnie niedopuszczalnego. Ja oczywiście zgadzam się z tym podejściem! Ruszyłem ten temat z zupełnie innego powodu…

Nie tak dawno moja żona napisała notkę w odpowiedzi na pewien wpis blogowy z Frondy. Autor wpisu, krótko mówiąc, argumentuje za karami cielesnymi w stosunku do dzieci. Opowiada się przeciwko bezstresowemu wychowaniu, które – jego zdaniem – jest synonimem braku bicia. Podając przykład Super Niani stara się ukazać, że zwolennicy bezstresowego wychowania stracili grunt pod nogami i muszą iść na ustępstwa, a więc wciąż nie biją, za to straszą, szantażują, terroryzują. A ja, podobnie jak moja żona, muszę krzyknąć głośne, kategoryczne „nie!”

Po pierwsze Super Niania (której wielkim fanem osobiście jestem – choć jej prywatnego życia nie popieram) nie jest, o ile mi wiadomo, zwolenniczką bezstresowego wychowania. Bezstresowe wychowanie – dokładnie jak autor frondowego wpisu zauważył – opiera się na poglądach J.J.Rousseau, że ludzie są z natury dobrzy i trzeba pozwolić im się rozwijać swobodnie. Takie podejście prowadzi rzecz jasna do braku zasad, reguł postępowania, do ogólnego rozpasania – to już zostało udowodnione. Dziecko nie jest bowiem z natury dobre – wg. nauki chrześcijańskiej ma naturę skażoną grzechem – i nie jest w stanie samo się wychować. I dlatego też Dorota Zawadzka (Super Niania) jest i zawsze była absolutną przeciwniczką bezstresowego wychowania. Sama uczy o zasadach postępowania, o regulaminach, zakazach i nakazach, stanowczości i autorytecie rodziców. Uczy, moim zdaniem, bardzo mądrze – jednocześnie ucząc o wyciąganiu konsekwencji. Nazywa te konsekwencje tak jak się zwykło nazywać: a więc nagrody i kary. Ale zawsze używa kar adekwatnych do sytuacji. Dziecko przed popełnieniem błędu jest ostrzegane (a nie, jak twierdzi pan Autor, szantażowane), że jeśli go popełni, poniesie jego konsekwencje. Tak też jest przecież w świecie dorosłych: szef informuje pracownika, że jeśli jeszcze raz ukradnie coś z pracy, zostanie wywalony dyscyplinarnie. Nazwalibyście to szantażem? Sądzę, że szef, który po ukradnięciu czegoś przez pracownika daje mu ostrzeżenie, jest raczej zbyt pobłażliwy. Ostrzegania dziecka nie nazwałbym pobłażliwością – ale również nie szantażem.

Pani Zawadzka uczy też, że można użyć siły. Na przykład dla przytrzymania dziecka w ataku histerii. Nie po to jednak, by zrobić mu krzywdę – ale po to, by samo jej sobie nie zrobiło. Uczy też, by nie bić. Bicie nazywa aktem bezsilności. Rodzic, który nie może się opanować, podnosi rękę na istotę słabszą od siebie, wyładowując swój gniew. Dziecko jest istotą słabszą! Klaps (moim zdaniem niekoniecznie natychmiast karalny – ale można dać ostrzeżenie) jest dowodem słabości rodzica, który nie potrafi poradzić sobie ze swoimi uczuciami inaczej, niż przez wyładowanie złości na kimś słabszym (choć może rzeczywiście niegrzecznym lub złośliwym). Argumentem nie jest to, że dziecko uderzone szybciej się nauczy. Wierzę, że istnieje mnóstwo sposobów na nauczenie dziecka lepiej (nie w każdym wieku jest to tłumaczenie, ale sądzę, że prawidłowo stosowany „karny jeżyk” odniesie sukces).

Znam kilka koronnych argumentów zwolenników bicia. Jednym z nich jest to, że „moi rodzice mnie bili i jakoś mi się nic nie stało” lub nawet „i wyszło mi to na dobre”. Przytaczam TU felieton jednego księdza z (o dziwo!) katolickiego pisma „Idziemy”, w którym argumentuje, że jakoś nikt się nie skarży, iż był w dzieciństwie za mało bity – za to zdarza się, że skarżą się na słaby kontakt, brak rozmowy z rodzicami itp. Ja sam zaś mogę powiedzieć o sobie – zdarzało mi się dostać. Nie wspominam tego ani odrobinę dobrze. I tego samego nie zafunduję również swoim dzieciom.

Inny ważny argument wykorzystał mój znajomy w swojej notce dotyczącej innego tematu: „Jak można popierać aborcję, a z drugiej strony walczyć o to, żeby dziecku już narodzonemu nie można było dać nawet klapsa – wychowanie bezstresowe, prawa człowieka…” Rzeczywiście – często widzimy ludzi, którzy bronią dzieci przed biciem, a jednocześnie są za aborcją. We Frondzie (w wersji papierowej) wykorzystano w związku z tym ciekawie cykl reklam „kocham…” („Kocham, nie biję”, „Kocham, reaguję” etc.) umieszczając na zdjęciu kobietę w ciąży i napis „Kocham, nie zabiję”. Ale czy zdajemy sobie sprawę, że ci drudzy mają ten sam argument, tylko odwrotnie? „Dla tego Kościoła ważne jest tylko żeby to dziecko się urodziło. Potem niech się z nim dzieje co chce, niech tatuśkowie alkoholicy się nad nim znęcają fizycznie”. Bunt? Ale przecież mają rację! Opowiadając się za biciem dzieci – opowiadamy się za takim obrazem Kościoła! Za obrazem Kościoła walczącego o życie nienarodzonych – ale narodzonych już wcale niekoniecznie.

Bicie dzieci to znęcanie się nad młodszymi i słabszymi od siebie. Tak samo niedopuszczalne, jak zabijanie nienarodzonych. A od przyzwolenia na klapsa do prywatnych egzekucji („zostałeś osądzony i dostaniesz 10 pasów, klęknij przy łóżku”), a od egzekucji do regularnej przemocy domowej już naprawdę niedaleko.

Dziecko niebite psuje się od środka? Oby się Tobie kiedyś od kogoś nie dostało…

Categories: Duchowość i moralność | Tagi: , , , , | 4 Komentarze