Przyjechałem do Albina i od wejścia powiedziałem, że nie piszę notki, bo nie mam natchnienia. Ale ponieważ od ostatniego spojrzenia w to miejsce uzyskałem dwa komentarze, postanowiłem je przeczytać. No i oczywiście natchnienie przyszło. Muszę przyznać, że najczęściej gdy czytam komentarze, notki lub cokolwiek innego napisanego przez Animaedimidium, to myśli przychodzą natychmiast. A tu, co ciekawe, poszło o Jej wyżalanie się na temat bierzmowania…
Myron (co oznacza „krzyżmo”) lub chryzmacja to wschodnie nazwy sakramentu Bierzmowania. Jednego z trzech sakramentów wtajemniczenia chrześcijańskiego. Na wschodzie udziela się go jednocześnie z sakramentem chrztu, na zachodzie oddzielono je od siebie by podkreślić związek każdego chrześcijanina z jego biskupem (u nas bowiem bierzmowania udziela, lub udzielać powinien, biskup). Samo bierzmowanie jest pamiątką Pięćdziesiątnicy, czyli Zesłania Ducha Świętego. Podkreśla i dopełnia darów Ducha Świętego uzyskanych przez nas na chrzcie, dodaje nam odwagi do wyznawania wiary w Chrystusa i głoszenia owej wiary, czyli w zasadzie do działalności misyjnej (która jest obowiązkiem każdego chrześcijanina). Bierzmowanie jest również zwane sakramentem dojrzałości chrześcijańskiej, a ja mam fioła na punkcie dojrzałości (również) chrześcijańskiej, i dlatego bierzmowanie jest moim ulubionym sakramentem. Więcej na temat historii, skutków i bierzmowania w ogóle można przeczytać w Katechiźmie Kościoła Katolickiego w punktach 1285-1321. Ale nie o tym przecież miałem…
Animaedimidium pisze w komentarzu że przygotowanie do bierzmowania odbiera jej całą radość uczestniczenia w Mszy Świętej, że nie chodzi już do kościoła bo to daje moc, ochotę na dalsze życie, bo pomaga, lecz dlatego, że trzeba zebrać podpis, bo inaczej Jej nie dopuszczą. Ale Duszyczka przecież nie jest tu odosobniona. Sam pamiętam te czerwone książeczki z tysiącami głupkowatych pytań (głupkowatych nie dlatego, że były bez znaczenia, lecz dlatego, że nic do życia młodego człowieka nie wnosiły) które miały chyba pogłębić moją wiedzę na temat Kościoła, Boga i wiary, a tak naprawdę oddalały od Kościoła, Boga i wiary. I nie tylko mnie, podkreślę, lecz również wszystkich moich znajomych. Formacja (czyli przygotowanie) do bierzmowania opierało się na wkuwaniu i zdawaniu tych pytań, czy jak kto woli – ZZZ (Zakuć, Zdać, Zapomnieć). Do kościoła trzeba było pójść żeby dostać podpisik. To samo w związku z drogami krzyżowymi itp. Sam byłem świadkiem (dość niedawno) że Msza skończyła się wcześniej niż przypuszczalnie miała się skończyć i kilka dziewcząt pięć minut po niej wparowało do zachrystii by zdobyć podpisy. Oczywiście – spóźniły się, bo na żadnej Mszy nie były. Jeden z zaprzyjaźnionych Ojców Franciszkanów powiedział niedawno na spotkaniu naszej grupki, że wśród młodzieży bierzmowanie nazywa się „oficjalne pożegnanie z Kościołem w obecności biskupa”. Ale dlaczego? Pytania, podpisy, podpisy, ZZZ… A gdzie tu jest formacja? Zaraz Wam powiem gdzie.
Jeszcze byłem klerykiem gdy moja (dziś najlepsza, wówczas prawie jej nie znałem) Przyjaciółka we wrześniu rozpoczynała formację mającą na celu przygotować Ją do bierzmowania, czyli zweryfikować Jej stopień dojrzałości. Było to po mszy na 10:30 w mojej rodzinnej parafii (do której, czy to szczęście, czy to pech, już dziś nie należę), ksiądz T, kiedyś ideał kapłana w mych oczach, później (gdy wstąpiłem do Seminarium), znienawidzony wróg którego musiałem tolerować jeśli nie chciałem mieć nieprzyjemności, zebrał osoby mające trwać w formacji na rozmowie. Ja stałem wówczas przed kościołem, ale mówił tak głośno, że wszystko słyszałem. Mówił do nich z ambony. Nie padło ani jedno słowo mówiące o tym, czym bierzmowanie w zasadzie jest. Ani jedno o tym po co się je przyjmuje. Ani jedno o tym jaki w zasadzie z niego pożytek. I ani jedno o piętrzących się przed chrześcijaninem obowiązkach następujących PO przyjęciu tego sakramentu. Ale o obowiązkach PRZED było bardzo dużo. O chodzeniu na każdą Mszę i każde spotkanie, o podpisach i pytaniach. „I żebyście sobie nie myśleli” – krzyknął tak, że mi się skóra na plecach zjeżyła – „że nie będziecie przychodzić a potem przyjdzie wasza matka i załatwi wam zezwolenie na przyjęcie bierzmowania! W zeszłym roku mogłem nie dopuścić tyle to a tyle osób, w tym mogę was wszystkich odrzucić, jeśli taka będzie wasza wola. I mamusia wam nie pomoże!” Boże, pomyślałem, jak tak można? Jak w takiej sytuacji mają się odnaleźć nie tylko ci, którzy zamierzają się oficjalnie pożegnać z Kościołem (choć kto wie, czy, gdyby przywitano ich trochę inaczej, nie zmieniliby zdania?), ale również chrześcijanie dążący do osiągnięcia swej dojrzałości, do zdobycia ostatniego stopnia wtajemniczenia? Chciałem powiedzieć T kilka słów potem, ale ja wogóle od dawna chciałem mu kilka słów powiedzieć (co wreszcie okazało się niewykonalne, zwłaszcza gdy on, wyrzucając mnie z parafii, sam wyczerpał wszystkie możliwe słowa), musiałem się więc ugryźć w język żeby przypadkiem nie zechciał wpłynąć na mój dalszy klerycki stan (czyli w zasadzie mogłem mu tych kilka słów powiedzieć, tylko skąd wtedy mogłem wiedzieć?). Jednak pokrzyczał sobie, pokrzyczał, zaprosił zainteresowanych (bo jeśli ktoś nie chciał otrzymać dopuszczenia, to mógł nie przychodzić) na spotkanie w tygodniu i wyszedł. Ja czekałem na następną mszę, o 12. We dwóch spędziliśmy w zachrystii ten czas w milczeniu. Aż wreszcie przybył kolega ministrant, będący akurat w odpowiednim wieku by też zacząć formację do bierzmowania. I popełnił najgorszą gafę jaką mógł popełnić. Zapytał mnie (T siedział na fotelu kawałek dalej) czy nie wiem czy ma być dzisiaj jakieś spotkanie kandydatów do bierzmowania. „Ups” – pomyślałem, a jemu szepnąłem że może lepiej pogadajmy na zewnątrz. Ale było za późno. T spojrzał bacznie na kumpla. „B., czy ty też przygotowujesz się do bierzmowania?” Zdążyłem wydobyć pośladki z tego niewygodnego miejsca tuż przed wybuchem. Po chwili B. dołączył do mnie, zbity jak pies. Przeprosiłem, że go nie ostrzegłem… Dalszych losów osób z mojej parafii gotujących się do bierzmowania nie pamiętam bo wkrótce potem pożegnałem się ze św. Józefem. Wiem tylko, że jutro (tj. w niedzielę) bierzmowanie dojdzie do skutku i że Przyjaciółce udało się dobrnąć do końca (ciekawe co by było gdyby T wiedział, że jest moją Przyjaciółką; rok temu dopuścił mojego brata, choć miał ogromną ochotę tego nie zrobić; przypomnę, że wówczas byłem wciąż klerykiem). Kumpel ministrant pewnie też dobrnął. Ale o czym to ja miałem…
No właśnie. Właściwie to chyba miałem o tym czym powinno być przygotowanie do sakramentu dojrzałości chrześcijańskiej, ostatniego (w naszej kulturze) z sakramentów wtajemniczenia, sakramentu misyjności Kościoła, a czym w rzeczywistości jest. I to nie tylko w mojej parafii rodzinnej (choć tą sytuację pamiętam najlepiej) ale w wielu (większości? Masz rację Zgredziku, to nie są wyjątki) innych miejscach. Potem przychodzi biskup, maże nam czymś głowy, wkłada na nas ręce, nadaje nam różne dziwne imiona (podnieta, sami je sobie możemy wybrać!) i koniec. All over. Nawet roweru nie dostaniemy bo to nie Komunia. Dla większości jest to „żegnaj panie Kościół i Boże, czymkolwiek jesteś” aż do ślubu najczęściej. Są takie osoby które tylko ze względu na kiedyś planowany ślub przyjmują bierzmowanie i związane z nim upokorzenia. Ale czy tak być powinno? Po co ta notka? Nic nią nie zmienię, a osobiście też nic nie wskóram (w końcu kapłanem pewnie nigdy nie będę, zwłaszcza po tym co tu wypisuję), mogę tylko rozwścieczyć T, o ile wciąż czytuje mojego bloga (Pozdrawiam Księdza!), ale to niewiele zmieni (choć może jeszcze zdąży zablokować Przyjaciółce i B. pozwolenie przed jutrem). A może jednak? Może wolno mi poprostu mieć nadzieję, że Wy, którzy szykujecie się do bierzmowania, jak i Wy, którzy macie to już za sobą, spojrzycie na Myron jako taki jaki rzeczywiście powinien być. Że sami postawicie sobie cele na drodze do osiągnięcia tego sakramentu. Że może nauczycie się odpowiedzi na głupkowate pytania po to, by naprawdę poszerzyć swą wiedze, a nie po to, żeby ZZZ. I może uwierzycie, że Apostołowie naprawdę zaczęli mówić w językach całego świata gdy dostąpili tego daru…
Najnowsze komentarze