Mamy datę. 13 września 2008 roku. Trochę ponad dziewięć miesięcy. Wszystko staje się coraz bardziej realne. Wszystko zaczyna się coraz bardziej układać. Coraz dokładniej widzimy, o co w tym wszystkim chodzi.
Michalinie należą się przeprosiny. Bo Michalina w dużym stopniu ma rację. Jeśli chodzi o mieszkanie ze sobą przed ślubem. Niestety, a może na szczęście, nie oznacza to, że zacząłem się zgadzać z księdzem Malińskim. Nie, nadal uważam, że Malina racji nie ma. Malina nie trafił w problem. To znaczy trafił – ale nie w jego sedno.
Michalina, przepraszam, że nie zgadzałem się z Tobą. Masz rację. Szkoda, że w swym wytłumaczeniu problemu w zasadzie ograniczyłaś się do polecenia ks. Malińskiego. A nie podjęłaś się interpretacji.
Jeszcze raz przypomnę jakie dwa problemy wymienia Maliński. Problem pierwszy to to, że dwie osoby mieszkają ze sobą i żyją jak małżeństwo, ale w zasadzie nie czują się jakby byli małżeństwem, co wywołuje u nich schizofrenię. Problem drugi polega na tym, co wiąże się z męską buraczaną potrzebą seksu. To, że mężczyzna leżąc tak blisko kobiety (dodam: kobiecego ciała) podnieca się i nie ma jak tego podniecenia wyładować, bo nie są małżeństwem.
Po odsłuchaniu Maliny doszedłem do wniosku, że problem kogoś, kto postanowił kochać, nie dotyczy. Bo po pierwsze nie podnieca się leżąc przy swojej narzeczonej, bo nie traktuje jej jako przedmiotu, na którym mógłby wyładować swoje napięcie, które zresztą ładuje się samą obecnością tego przedmiotu. Traktuje ją jak najbliższą sobie na świecie osobę, jak kogoś, komu oddałby wszystko, jak kogoś, komu należy się cześć. Kogoś, kogo kocha jak nikogo. Po drugie zaś nie ma problemu ze schizofrenią, bo od początku ewentualnego wspólnego mieszkania, a może nawet od momentu podjęcia nienaruszalnej decyzji pokochania żyją i traktują się jak mąż i żona. Czują się jakby byli małżeństwem. I marzą o tym, by wreszcie tym małżeństwem zostać.
Jak już wspomniałem, Malina nie trafił w sedno problemu. Brał pod uwagę sytuacje w których dwie osoby mieszkają ze sobą traktując się jak osobne jednostki, ja jestem ja, ty jesteś ty. Nie mówił nic o tych, którzy niczego tak nie pragną, jak tego, by być jednym, by stać się wspólnotą. On o tym nie mówił, a my sądziliśmy, że problem nie istnieje, bo właśnie tak mamy. A sedno problemu tkwi tutaj dokładnie.
W różnych kwestiach do wspólnego życia dorasta się w różnym czasie. Do mieszkania ze sobą. Do gotowania sobie obiadów. Do chodzenia rano po pieczywo. Do odrywania się od swoich przyzwyczajeń i nałogów po to, by mieć więcej dla siebie czasu. Do wspólnego chodzenia do kościoła i do modlitwy. Do porannego mierzenia temperatury. Do wspólnego kupowania ciuchów. Do zrozumienia, że przyjaciele, rodzice, rodzeństwo i cały ten kram nie może być dla nas nigdy ważniejszy niż my dla siebie nawzajem. Do tego, że jesteśmy dla siebie najpiękniejsi na świecie, bo jesteśmy swoi i kochamy się, po prostu. Do wszystkiego tego, co mogę nazwać przyzwyczajeniem i rutyną. Tą totalnie najpiękniejszą rutyną, która z dnia na dzień jest coraz piękniejsza. Którą z dnia na dzień celebrujemy – to ciekawe, doszliśmy do tego niedawno – coraz pełniej. I owszem możecie pomyśleć, że to wszystko to zakochanie i jak już przejdzie, to będzie dopiero koszmar prawdziwy. No dobra, jest zakochanie. Są tacy, którzy mają to do siebie, że im bardziej kochają i im bardziej są kochani, tym piękniej się zakochują. Może nazwę to raczej zachwytem. Zachwyt jest związany z zakochaniem. Tylko trochę bardziej zależy od woli.
Wróćmy do tematu. Powoli dorasta się do tego wszystkiego. Kwestia seksualności może pozostać jakby obok. Śmialiśmy się, że problemy nas nie dotyczą (rzeczywiście – nie dotyczyły), bo traktujemy się jak osoby, i to sobie najbliższe. Mogliśmy też mówić, że seks jest oczywiście dobry, ale w małżeństwie i że mamy ku sobie pociąg (tak, ten, który nazywamy seksualnym tudzież cielesnym), ale jesteśmy wolni i skoro nie chcemy, to nie chcemy i nie musimy, bo to nie działa tak, że woda się musi zagotować, fizyki pan nie oszukasz. Tymczasem podświadomie seks jawił się nam jako coś złego. Różne przejścia na tym tle. Moje i Oli. Ale nie tylko przejścia. Także to, czego nie nazwę wstydliwością, ale raczej to, co nazwę tabu. Coś o czym się nie mówi. Coś, co jest tylko moje. I owszem, seks jawił nam się jako coś w tym stylu:
„No. Mój mąż jest cudowny. Wspaniały wręcz. Taki miły i kochany. Kupuje mi kwiaty. W mieszkaniu posprząta. Pieniążki przyniesie. A jakie ma cudowne zainteresowania! No wspaniały człowiek. Tylko czasem wieczorem przychodzi, kładzie się na mnie, robi co ma zrobić i idzie spać. Nie, w ogóle o tym nie rozmawiamy. To jest do przeżycia. Trochę boli czasami…”
Zgadza się. Oboje w pewnym sensie mieliśmy właśnie takie wyobrażenie. I ja mówiłem o zjednoczeniu, o wspólnocie, o „dwoje jednym ciałem” i takie inne. A podświadomie czułem, że nie będę dość dobry. Mówiłem, że miłość wystarczy. Ale bardzo się bałem, że nie wystarczy. I przez to śmialiśmy się z problemów przytoczonych przez Malinę, a nadal wydają się nam niesłuszne, ale nie widzieliśmy sedna problemu. Sedno problemu musieliśmy odkryć sami.
Sedno problemu polega na tym, że seks nie jest czymś oddzielonym od reszty życia. Nie jest czymś ponad, albo obok. Nie jest czymś cudownym i niesamowitym, wielką egzaltacją i ekstazą, wobec tego wszystkiego, co pozostaje poza nim. Jest wypełnieniem, owszem. Jest najwyższym stadium zjednoczenia małżeńskiego i wspólnoty. Ale nie jest czymś ponadnaturalnym. Czymś wyjątkowym. Czymś, co sprawia nagle, że życie małżeńskie dopiero teraz jest życiem małżeńskim. Jest czymś najzupełniej normalnym. Czymś, do czego dojrzałe małżeństwo dąży w tym samym stopniu jak do chodzenia razem na zakupy czy wspólnego jedzenia posiłków. I owszem, seks należy celebrować. Tak samo – co już przecież zaznaczyłem – jak każdy inny element życia małżeńskiego. Wspólnego życia ze sobą, we dwoje. Wtedy seks przestaje być czymś, czego się podświadomie boimy. Bo staje się zwyczajną sprawą. Czymś, do czego małżeństwo dojrzałe dąży w bardzo naturalny sposób. Staje się czymś, co nazywamy nie tyle zjednoczeniem, co ostatecznym i najwyższym stadium zjednoczenia.
W różnych kwestiach do wspólnego życia dorasta się w różnym czasie. I sądzę, że to działa podobnie we wszystkich przypadkach. Jeśli ludzie nie traktują narzeczeństwa tak, jak powinno się je traktować, czyli jako dorastania do małżeństwa, czyli do wspólnoty, muszą do tego wszystkiego dorastać tak samo będąc już małżeństwem. Na samym końcu dorasta się do seksu. Bo seks jest ostatnim, najwyższym etapem. I śmiem twierdzić, że jeśli bierzemy ślub nie próbując dorosnąć do tego wszystkiego przed nim, musimy dorosnąć po nim. I dorośniemy do wspólnych zakupów. I do gotowania obiadu pewnie też. Nie sądzę, by za łatwo przyszło nam dorosnąć do odcinania pępowiny. Od rodziców czy przyjaciół. Do rozmawiania o wszystkim ze współmałżonkiem, a nie z najlepszym przyjacielem. A jestem niemal pewien, że nie dorośniemy do seksu. Dlaczego? Z prostych przyczyn: bo zaczniemy go uprawiać zanim do niego dorośniemy. Zaczniemy go uprawiać w noc poślubną, zanim zdążymy dorosnąć do czegokolwiek co jest związane z życiem małżeńskim. Tak. Dziś stwierdzę coś bardzo dziwnego i macie pełne prawo do tego, by się ze mną nie zgodzić. Nie polecam uprawiania seksu w noc poślubną, jeśli w narzeczeństwie nie włożyliśmy całej swojej woli i całej miłości, i ogromu pracy w to, by dorosnąć do wszystkiego, co z małżeństwem związane, na końcu dorastając do seksu.
Tak, pewnie dlatego twierdzi się, że zjednoczenie seksualne zaczyna być prawdziwie piękne po 10 latach małżeństwa. Bo po narobieniu sobie nawzajem traum w noc poślubną potrzebujemy 10 lat by dorosnąć do seksu…
Jak już mówiłem, w różnych kwestiach do wspólnego życia dorasta się w różnym czasie. Godziny rozmów. Czekania na siebie. Doceniania i pracy. Na końcu dorasta się do seksu.
I tak, jeszcze raz podkreślę, Michalina ma rację. Bo przez to, że ludzie mieszkają ze sobą przed ślubem, jestem pewien, że dorastają do tego za wcześnie. Bo stają się jak małżeństwo zanim stają się małżeństwem. I oczywiście twierdzę, że większość tego, co dzieje się w ludzkim życiu, jest zależne od naszej woli. Czyli od nas samych. I to, czy współżyjemy przed ślubem nie zależy od naszej natury, od uwarunkowań społecznych, genetycznych, hormonów, feromonów i potęgi podświadomości. Zależy od tego, czy tego chcemy, czy nie. Nie – czy na to przyzwalamy, bo nie możemy wytrzymać. Tylko od tego, czy tego chcemy.
Dopóki nie jest się dojrzałym do seksu, można śmiać się z argumentów przyrodniczo wodogotujących, bo jest się wolnym i decyduje się samemu za siebie. I zwyczajnie można nie chcieć uprawiać seksu, bo się do niego nie dorosło. Potem może się zacząć chcieć…
Do niczego nie doszło. Podjęliśmy decyzję. Wcześniej chcieliśmy doczekać do ślubu, bo w ogóle nam się nie spieszyło. Dziś wiemy, że gdybyśmy sobie pozwolili na dopełnienie przed złożeniem sobie przysięgi, żałowalibyśmy tego bardzo. Pewnie do końca życia. I dlatego postanowiliśmy, że tak, poczekamy z tym do dnia, w którym po raz pierwszy powiemy sobie „mężu”, „żono”. Pamiętamy, że jest to moment, w którym sami się połączymy, a Bóg to pobłogosławi. I tylko, niestety, trochę bardziej jawi nam się to jako bezsensowne czekanie. Jako czekanie na papierek. Bo do sakramentu dojrzali jesteśmy już dzisiaj. Owszem, nie sądzę, by w pełni. Ale wystarczająco bardzo. Tylko wszelkie uwarunkowania zewnętrzne sprawiają, że musimy jeszcze bezsensownie czekać.
I tylko wiem teraz, że jeśli naprawdę dotrwamy, jeśli w noc poślubną zbliżymy się do siebie w pełni radości, to będziemy z siebie bardzo dumni. Że daliśmy radę. Teraz, kiedy już nie mogę powiedzieć, że problemu nie ma. Tylko dlatego, że faktycznie problemu nie ma, a jest tylko głupie czekanie. Bo kto wytrwa do końca…
Najnowsze komentarze