Monthly Archives: Marzec 2013

Wigilia Paschalna, a nie Rezurekcje!

Wielkanoc jest najważniejszym świętem chrześcijaństwa, choć najstarsi górale mogliby powiedzieć, że chodzi jednak o Boże Narodzenie. Jednak to nie Boże Narodzenie obchodzi się w Kościele praktycznie od zawsze i to nie narodziny Jezusa są bezpośrednią przyczyną naszego zbawienia, lecz właśnie Jego śmierć i zmartwychwstanie. Świętując Boże Narodzenie radujemy się ze zstąpienia Słowa Bożego na Ziemię, jednak to świętując Wielkanoc płaczemy nad śmiercią Słowa w znaczeniu ludzkim i przeżywamy zmartwychwstanie i wybawienie dusz, które są bezpośrednimi celami całego tego Boskiego spektaklu.

W tradycji polskiej przyjęło się, że najważniejszą mszą w najważniejszym święcie są Rezurekcje (lub Rezurekcja – prawidłowo). Rezurekcja zaczyna się rano, bladym świtem, najlepiej jeszcze przed wschodem słońca lub równo z nim. Ludzie przychodzą na nią świeżo wybudzeni, zaspani, trzeźwi ich poranny chłód. W związku z koniecznością porannego wstawania mszę świętą w Wigilię Paschalną odprawia się wcześnie, opornie i w pośpiechu, żeby ludzie zdążyli się wyspać. Żeby wyspać się zdążył ksiądz.

W tym myśleniu jest błąd. W całym bowiem Kościele katolickim to msza święta Wigilii Paschalnej jest najważniejszym ze wszystkich punktów kalendarza liturgicznego. Nie jest to msza w Wielką Sobotę, lecz już pierwsza msza Niedzieli Wielkanocnej, już pierwsza msza po zmartwychwstaniu. Poważnym naruszeniem liturgicznym jest, z jakiegokolwiek powodu, celebrowanie tej mszy przed zmrokiem. Wigilia Paschalna musi się bowiem zaczynać już w nocy, to jest po zachodzie słońca. Tak też oto nie odprawia się mszy ani w Wielki Piątek, ani w Wielką Sobotę, msza Wigilii jest już bowiem mszą Niedzieli Zmartwychwstania, choć data zdaje się mówić co innego.

Rozwiązaniem tego dylematu jest kalendarz Żydów. Pewnie nieraz zdarzyło Wam się zetknąć z informacją, że Pan Jezus leżał w grobie 3 dni, tak jak Jonasz w rybie. Z czystej matematyki wychodzi jednak, że leżał w grobie jeden dzień z hakiem, a ten hak był mały. Zmarł w piątek popołudniu. W niedzielę o świcie już Go w grobie nie było. Czysty rachunek: Jezus nie żył przez dzień do półtora. Skąd więc trzy? Należy sobie przypomnieć, że Żydzi północy nie uważali za linię graniczną kolejnych dób. Nowy dzień zaczynał się ze zmrokiem, wówczas też kończył się poprzedni. Otóż Jezus zmarł i został pochowany w ostatnich godzinach przed piątkowym zachodem słońca. Grzebano Go w popłochu, żeby zdążyć przed szabatem (sobotą), w którą dodatkowo wypadała Pascha (najważniejsze żydowskie święto). Tak więc Jezus leżał w grobie w piątek. Potem była sobota, szabat i Pascha, aż słońce nie zaszło ponownie. Dziewczęta z wonnościami zbliżyły się do grobu w niedzielę około świtania, ale Jezusa już tam nie było. Zmartwychwstał więc w nocy – a cała noc to była już niedziela, jak mówią najstarsi Żydzi. Tak więc Jezus leżał w grobie również w sobotę (całą) i w niedzielę (kawałek). A więc: trzy dni leżał w grobie. To mi się skojarzyło, żeby odbiec od tematu, ze Staszkiem, który zdaniem Mamusi Cytrynny jest już czterolatkiem, choć skończył dopiero rok.

Stąd też zasada działająca w Kościele, że ostatnia msza w sobotę jest już odprawiana z formularza niedzieli, ponieważ liczy się jako niedzielna. Stąd też, bez wyjątku w tej kwestii, msza święta w Wigilię Paschalną (a więc po Wielkiej Sobocie) jest już mszą Zmartwychwstania. Musi się jedynie zaczynać po zmierzchu, bo według tradycji żydowskiej po zmierzchu jest już niedziela, a Pan Jezus zmartwychwstał po zmierzchu, acz przed świtem, a o której – tego nie wiedzą ani najstarsi Żydzi, ani najstarsi górale.

Msza święta Wigilii Paschalnej jest więc najważniejszym momentem całego roku liturgicznego – odbywa się około momentu faktycznego powstania Pana z grobu tych kilka tysięcy lat wcześniej. Same Rezurekcje nie są jednak również celebrowane bezpodstawnie. Msza święta o świcie związana jest z momentem, w którym kobiety przyszły do grobu i nie zastały tam Jezusa. Nie jest to więc tradycja, którą należy za wszelką cenę wytępić i odrzucić. Należy jednak mieć na uwadze fakt, że to nie jest pierwsza, lecz już druga msza Niedzieli Zmartwychwstania. Że po Wigilii nie wsadzamy Jezusa do grobu jeszcze na kilka godzin i że nie wyciągamy Go procesyjnie jeszcze raz. Że alleluja uroczyście już rozbrzmiało. Jeśli chcemy, wstańmy o świcie na Rezurekcje, ale pamiętajmy że prawdziwa Rezurekcja, czyli Zmartwychwstanie, odbyło się w nocy.

Są też tacy, którzy uważają, że najważniejszym momentem w roku liturgicznym jest święconka. Pozwólcie, że powiem tylko: nie, nie jest. Bez święconki całe święta będą równie ważne. Pójdźmy do kościoła w sobotę wieczorem, a nie tylko w sobotę przed południem.

Wszystkim Wam życzę prawdziwej radości z Chrystusowego Zmartwychwstania! Alleluja!

Categories: Świat i Kościół | Tagi: , , , , | 14 Komentarzy

Dlaczego nie warto mieszkać razem przed ślubem?

Jakiś czas temu, po publikacji książki, którą redagowałem razem z ks. Markiem Dziewieckim, napisałem, że nie zgadzam się z podejściem autora do mieszkania razem narzeczonych przed ślubem. Wyraziłem w tamtym wpisie swoją opinię na temat, przy czym moje zdanie mogło być uznane za kontrowersyjne. Od tamtej zaś pory notka bije wszelkie rekordy popularności, dogania w rankingach Psy, które idą do nieba, a nawet, powoli, Ojca Chrzestnego. A ja sobie zdaję sprawę, że być może niespecjalnie nakręciłem iluś osobom w głowach, podając wypaczone, choć szczere instrukcje. Zdaję sobie z tego sprawę tym bardziej, że często wchodzicie do mnie na bloga wpisując pytania podobne do tego powyżej, a otrzymując odpowiedź odwrotną. Dziś, w obliczu wspomnienia śmierci i zmartwychwstania Pana Naszego, postanowiłem się zrehabilitować.

Na początek podkreślę to, co pisałem wielokrotnie już, czyli przedstawię moje osobiste stanowisko. Osobiście uważam, że mieszkanie razem przed ślubem nie musi być w każdym przypadku grzechem, a z pewnością nie grzechem ciężkim. Wiecie to już, wiecie też, że wielu kapłanów i nie-kapłanów w tym temacie się ze mną nie zgadza. Dziś jednak moim zadaniem jest przekazanie argumentów dlaczego moim zdaniem, choć nie widzę w mieszkaniu razem w określonych warunkach nic złego, dobrze jest poczekać z tą sprawą do ślubu.

Argumentem nie będzie stwierdzenie, że narzeczeństwo jest czasem do dogrania się, przekonania o intencjach drugiej osoby, sprawdzenia czy na pewno z tą osobą chcę budować przyszłość. Wiele osób to właśnie stawia jako główny argument, podkreślając, że nie należy się angażować „do końca” dopóki nie weźmie się ślubu, ponieważ wszystko jeszcze można na tym etapie zmienić. Nie zgadzam się – dla mnie decyzja o miłości, podjęta dobrowolnie, jest ostateczna. Kiedy powiem „kocham cię” to znaczy, że to już na zawsze. Oczywiście, druga strona może mieć inne podejście. Może jej się zdawać, że ostatecznie można zmienić zdanie, można się pomylić albo miłość może się wypalić. Może się też okazać, że z jakichś powodów, mimo wielkiej obustronnej miłości, życie razem staje się niemożliwe. Ale żadna z tych możliwości nie sprawia, że mając je na uwadze możemy nie angażować się ostatecznie i do końca. Nie, jeśli bowiem podjęliśmy decyzję o miłości, to musimy tej osobie okazać największy szacunek i zaangażować się całym sobą w ten związek.

Argumentem nie mogą być też w moim przypadku przytaczane przez wiele osób, w tym znanych i poważanych księży, tu zaś zacytuję za księdzem Malińskim, buraczane potrzeby mężczyzn. Że krew nie woda, musi się zagotować. Że jak się facet znajdzie przy kobiecie, to mechanizm musi zadziałać. Szczerze mówiąc to nie może być argumentem, bo nie musi. Zarówno w przypadku mężczyzny, jak i, o czym wspomina niewielu, kobiety. Osobiście uważam, że przed ślubem byłem całkowicie w tych sprawach bezpieczny, bo jak przed ślubem nie można, to nie można. Koniec i kropka. I naprawdę nie obchodzą mnie żadne buraczane potrzeby, których nigdy nie miałem. Ani hormony, feromony i potęga podśwadomości, które niby to działają i nie mamy wpływu. Skoro mamy wpływ w innych podejmowanych przez nas decyzjach, to i w tej jednej, Panowie i Panie, mamy wpływ. Nie musimy iść z nikim w tany, tylko dlatego że cośtam furczy.

Oczywiście to pozostanie dobrym argumentem, jeśli zdajemy sobie sprawę, że w materii seksu jesteśmy słabi. Że jeśli położymy się do łóżka z osobą, która jest nam bliska i nam się podoba, to nie powstrzymamy swoich popędów, bo nie będziemy chcieli albo będziemy mieli duże trudności z podjęciem odpowiedniej decyzji. Wówczas to nie wolno nam nawet myśleć o wspólnym zamieszkiwaniu razem przed ślubem, mówiąc, że może jakoś to będzie. Jeśli domyślamy się, że nie będzie, to lepiej nie ryzykujmy. Wówczas to, kiedy nie jesteśmy siebie samych pewni, musimy na poważnie wziąć pod uwagę argument o wystawianiu się na pokusę. I zastanowić się nad pracą nad własną cielesną czystością w ogóle. Bo dlaczego niby, mając problemy w narzeczeństwie, nie będziemy mieli ich w małżeństwie. I w małżeństwie nie zawsze powinno dojść do współżycia, np. w bardzo zagrożonej ciąży, więc mężczyzna który ma problemy z niezbliżaniem się do kochanej osoby, musi nauczyć się nad sobą panować. Musi wyrobić w sobie cnotę. Bez względu na mieszkanie czy niemieszkanie ze sobą przed ślubem.

Moim głównym argumentem w tej sprawie jest błogosławieństwo czekania, radość randkowania, przyjemność ze zbliżania się, nadzieja na dobrą przyszłość. Dziś, z perspektywy czasu, kiedy patrzę na liczne pary, które przed ślubem mieszkały osobno i spotykały się rzadko, nieco im tego zazdroszczę. Zazdroszczę tej niepewności, tej niecierpliwości, ale także tych randek, romantycznych kawiarenek i rozstawania się pod domem narzeczonej, żeby poczekać, jeszcze przez chwilę… Nie chodzi tylko o współżycie, wbrew pozorom. Ja przed ślubem nie współżyłem, a wszelkie wahania w kwestiach nieczystości zostały ogarnięte na długo przed ślubem i oficjanie, na dobre odrzucone. Chodzi o samą „nastolatkową” podnietę wynikającą z tego, co się zbliża, ale jeszcze nie jest. Warto czekać z zamieszkaniem razem do ślubu, ponieważ warto wykorzystać ten pozostały czas. Nie na delektowanie się kawalerskim życiem. Nie na zastanawianie się nad innymi potencjalnymi współmałżonkami. Lecz jedynie na wspólne delektowanie się narzeczeństwem i snucie planów na to, jak to wreszcie będzie po ślubie. Na zachłystywanie się nadzieją dobrego, wspólnego życia. Na emocjonalne, ale i racjonalne marzenie o dzieciach przy restauracyjnych świecach. Na wychodzenie od siebie z domu, bo jeszcze trochę, bo trzeba poczekać. Ostatecznie wreszcie warto czekać na sam moment ślubu, który tak naprawdę w tym przypadku wszystko zmienia. Bo jeśli mieszka się razem przed ślubem, to nie zmienia wszystkiego tak, jak kiedy się nie mieszka. Chociaż nadal zmienia bardzo wiele.

Nie żałuję roku narzeczeństwa, który spędziliśmy pod jednym dachem. Nie żałuję tamtego mieszkania na Bródnie, pod które z sentymentu czasem jeździmy, by powspominać. Nie żałuję nawet tak bardzo błędów w naszym myśleniu, które doprowadziły nas do odrzucanych szybko grzechów, choć samych grzechów żałuję. Żałuję jednak tego, że nie przeżyliśmy narzeczeńskiego, wariackiego nieco oczekiwania, tej niecierpliwości. Żałuję tego życia prawie jak małżeństwo od razu. Tzn. wcale nie żałuję życia prawie jak małżeństwo. Żałuję raczej słabego przeżycia życia jak narzeczeństwo. My chcieliśmy być małżeństwem już i chcieliśmy być jak małżeństwo już. Byliśmy, ale przecież ten czas mogliśmy przeżyć inaczej, właśnie bardziej emocjonalnie, targani niecierpliwością i budujący cierpliwość. Mniej jak mąż i żona, a bardziej jak para zwariowanych dzieciaków. Tego mi trochę brakuje.

Lubię żyć jak mąż i żona. Wtedy też to lubiłem. Dlatego z perspektywy czasu, gdybym dzisiaj miał wybierać jeszcze raz, nie mam pojęcia jaką decyzję bym podjął. Nie opowiem się jednoznacznie przeciw mieszkaniu razem przed ślubem. Nie opowiem się jednoznacznie za. Jeśli za – to pod bardzo ostrymi warunkami. Jeśli przeciw, to zdecydowanie, bez wahania. Ale nie mam i pewnie nie będę miał jednoznacznie wyrobionego zdania. W tej kwestii decyzję pozostawiam Wam indywidualnie, w dalszym ciągu. Bylebyście pomyśleli perspektywicznie. Z perspektywy decyzji o czekaniu raczej nie będziecie żałować. Ta o nieczekaniu może się odbić czkawką.

A co do oficjalnego nauczania Kościoła – nadal nic nie znalazłem…

Categories: Duchowość i moralność | Tagi: , , , , | 5 Komentarzy

Święty Jan Paweł od Kremówek

Aktualny stan rzeczy dotyczący Papieża Polaka doskwiera mi od wielu lat. Przeszkadzało mi to już właściwie jeszcze kiedy Jan Paweł II żył, a ja byłem w liceum. Pamiętam moment, kiedy z rodziną wybrałem się na wycieczkę do Wadowic, by odwiedzić miasto, z którego papież się wywodził. To, co najbardziej zapamiętałem z wycieczki, to rynek miasteczka, wokół którego roiło się od cukierni specjalizujących się w sprzedaży kremówek. Choć z chęcią zjadłem jedną (która prawdopodobnie do kremówki, na którą po maturze chodził Karol Wojtyła nie miała wiele wspólnego) i jedną zawiozłem swojej ówczesnej narzeczonej, ten stan rzeczy zaczynał mnie powoli irytować. Kumulacja nastąpiła jednak już po śmierci papieża. Pojęcie „Nasz papież”, które istniało przecież wcześniej, teraz nabrało nowego znaczenia. Gazeta Wyborcza wykorzystała chociażby to pojęcie, by wzbogacić się na gawiedzi, chcącej kupić wszystkie ery, bery, pompki i rowery związane z „naszym” papieżem. „Naszym” czyli papieżem Polakiem. Jedynym właściwym na stanowisku papieża. I nawet długo długo w pontyfikat Benedykta XVI nadal pojawiały się sytuacje, gdy mówiąc „papież” miało się na myśli Jana Pawła II. Dziś na stolicy piotrowej Franciszek, a „papież” nadal jest ten sam.

Co się jednak dzieje w mediach czy wśród pospołu, to naprawdę małe piwo. Największa nerwówka łapie mnie kiedy widzę to, co dzieje się w parafiach. We wszystkich parafiach. A jeśli istnieją takie, w których się nie dzieje, to chyba tylko jakiś chlubny wyjątek. Parafia musi bowiem mieć swój pomnik Jana Pawła II. Pomnik, choćby najbardziej paskudny, przed kościołem musi być. Jeśli nie stać parafii, albo z jakichś powodów nie widzi miejsca na pomnik u siebie, stawia figurkę jedynego papieża we wnętrzu kościoła. A nawet jeśli nie stawia figurki, to tworzy kapliczki w nawach bocznych, poświęcone najwspanialszemu wśród papieży. Jeśli w kościele znajduje się jeden obraz Jana Pawła II, to naprawdę wspaniale. Przepisy liturgiczne mówią, że we wnętrzu świątyni może znajdować się tylko jeden wizerunek danego świętego. Jana Pawła II jednak takie obostrzenia nie dotyczą – można spotkać po dwa lub trzy wizerunki. No i obowiązkowo należy się starać o relikwie Jana Pawła II. W mojej parafii są. Comiesięczne błogosławieństwo kobiet spodziewających się dziecka lub modlących się o nie zostało zmienione na comiesięczne błogosławieństwo relikwiami Jana Pawła II. Przestaliśmy z żoną chodzić po błogosławieństwo…

A dziś przeczytałem, że w Częstochowie budują największy ze wszystkich pomników Jana Pawła II. Podobno zlecił to właściciel parku miniatur. Najnowsza miniatura ma mieć 14 metrów i być widoczna z każdego zakątka miasta. Czy to już szczyt wszystkiego, czy jeszcze można zrobić więcej dla tego bałwochwalczego kultu?

Żeby było jasne – Jan Paweł II był moim zdaniem świetnym papieżem. Zrobił naprawdę wiele nie tylko dla ekumenizmu, ale też dla rodziny, dla Kościoła na innych kontynentach. Napisał wiele ciekawych, mądrych, choć trudnych encyklik czy adhortacji. Jana Pawła II naprawdę cenię za to, jak działał i czego nauczał. Jestem jak najbardziej zwolennikiem wyniesienia go za to wszystko na ołtarze, bo dokonał w imieniu Pana wielkich rzeczy. Nie śmiałem jednak, jak co poniektórzy, powiedzieć przed beatyfikacją, że uważam Jana Pawła II za świętego. Czekałem cierpliwie na wyrok Rzymu i Nieba i powiem szczerze, że mi się nie spieszyło. Denerwuje mnie potrójnie pośpiech z wynoszeniem Jana Pawła II do grona błogosławionych, w momencie kiedy tłum nie mający o „pięknie umierającym” papieżu zielonego pojęcia, krzyczy „Santo subito!”. Denerwuje mnie wciskanie Jana Pawła II gdzie się da. Nie lubię już wszechbędącej Barki, nie cierpię przesłodkiej kremówkowości. Nie oszukujmy się bowiem, najważniejsze zdaniem wielu w Janie Pawle II było to, że był Polakiem i lubił kremówki. I przez tę polskość, i przez te kremówki teraz Jan Paweł II musi być wszędzie. W każdej polskiej parafii i w każdym polskim kościele. Wcisnęli go nawet do modlitwy Krucjaty Wyzwolenia Człowieka i widać, że wcale nie jest mu tam wygodnie. „Chcemy wraz z Tobą i z oddanym Ci całkowicie błogosławionym Janem Pawłem II stanąć pod krzyżem Chrystusa, wyznając, iż tylko zjednoczenie z Nim w miłości, której wyrazem jest ofiara, może wyzwolić życiodajną i macierzyńską moc dla ratowania tych, którzy stali się niewolnikami dlatego, że utracili zdolność miłowania czyli posiadania siebie w dawaniu siebie”. Powiedzcie szczerze: co nam daje wtrynienie tam błogosławionego? Satysfakcję chyba tylko, że go tam wtryniliśmy…

Kult Jana Pawła II nie wygląda w Kościele polskim jak kult jakiegokolwiek innego świętego. Zdecydowanie nie jest to kult przez świętego do Boga. Błogosławienie relikwiami JPII, więcej podobizn niż wizerunków Chrystusa, dodawanie go do przeróżnych modlitw, prześciganie się w gorliwości i pojedynki na pomniki – to zdecydowanie jest kult bałwochwalczy. Do tego coroczne kalendarze opatrzone Janem Pawłem II całującym dzieci, Janem Pawłem II robiącym okularki, Janem Pawłem II wypuszczającym gołębia i Janem Pawłem II jedzącym kremówki – nieważne że po maturze (bo, jak powiadają, wówczas były alkoholizowane, ale kto zrozumiał dowcip ten trąba)… Monety z Janem Pawłem II, kubeczki i T-shirty z ckliwymi hasełkami nieistniejącego pokolenia JPII… Wszystkiego od zatrzęsienia, a prawdziwej wiedzy na temat błogosławionego, prawdziwej wiary w Boga za pośrednictwem brak. Jest uwielbienie dla polskości, ekumeniczności i kremówek…

Mam naprawdę dość powoływania się na Jana Pawła II wtedy tylko, kiedy to jest wygodne, albo kiedy przyniesie korzyści finansowe (np. sprzedaż kalendarzy). Wolę powoływanie się na Jezusa Chrystusa. I pamięć, że Jan Paweł II był tylko Jego uniżonym sługą.

Categories: Świat i Kościół | Tagi: , , , , | 7 Komentarzy

Zabroniono tym biskupom się żenić

Tak śpiewał swego czasu Kazik w piosence, której tytułu nie podam, bo nie godzi się. Kiedy powraca w debacie publicznej temat celibatu, zawsze przypominam sobie tę piosenkę, pewnie również dlatego, że dawno temu pewien mój znajomy komentujący w jednej z pierwszych notek, jeszcze na pierwszym blogu (komentarz można przeczytać i tutaj) przytoczył właśnie ten tekst celem zaargumentowania przeciw celibatowi. I ja już pisałem na ten temat tutaj, zaledwie chwilę przed zamknięciem poprzedniego bloga (a byłem przekonany, że również w początkach blogowania), ale dziś sprawa mi się odświeżyła i postanowiłem do tematu powrócić. Gazeta Wyborcza przekazała mi bowiem z pomocą wszechwiedzących ekranów pierwszej linii metra swoje najnowsze odkrycie: w zeszłym roku kardynał Bergoglio (dziś papież Franciszek) udzielił wywiadu, w którym stwierdził, że kwestia celibatu może się zmienić i że kapłani katolickich Kościołów wschodnich, którzy mają żony, świetnie pełnią swoją funkcję. Pada więc pytanie: Czy papież Franciszek zniesie celibat?

Może to się wydać kontrowersyjne, ale kardynał dziś będący papieżem, udzielając wywiadu powiedział to, co powinien powiedzieć każdy katolik. Że celibat może zostać zmieniony i że istnieją księża, którzy mają żony, a mimo tego są dobrymi księżmi (i mają prawo do wykonywania obowiązków kapłańskich). Celibat w Kościele katolickim nie jest bowiem w żadnym wypadku dogmatem. I, mimo powszechnie przyjętego mniemania, nie jest też obowiązkowy. Oczywiście, mężczyźni, którzy przyjmują święcenia w Kościele rzymsko-katolickim składają przedtem obowiązkowo śluby bezżenności. Jednak są w Kościele kapłani, którzy przeszli do nas od anglikanów, kiedy tamci postanowili wyświęcić kobiety. Benedykt XVI wyraził zgodę na ich uczestnictwo w pełni małżeństwa i w pełni kapłaństwa, przyjmując ich do Kościoła katolickiego. Z drugiej strony są też katolickie Kościoły wschodnie (np. grecko-katolicki), w których wiele spraw wygląda podobnie do tego, jak jest w prawosławiu. O nich właśnie mówił obecny papież. Więc – choć od wielu wieków księża w Kościele rzymskim ślubują celibat, sam celibat nie jest dogmatem i całkowitym obowiązkiem każdego kapłana w Kościele katolickim.

Skoro już sobie to powiedzieliśmy, możemy dodać jeszcze, że kwestia celibatu w Kościele jest kwestią dyskusyjną i rzeczywiście istnieje możliwość, że kiedyś celibat przestanie obowiązywać. Już dziś wyświęcani są diakoni (pierwszy stopień święceń), którzy mają żony i dzieci. Sam marzę o tym, by w pewnym momencie, jeśli to będzie w polskich warunkach w ogóle możliwe, przyjąć te święcenia. Oczywiście nie będzie to oznaczało, że będę wtedy księdzem. Ale sakrament święceń ma 3 stopnie, a diakonat jest pierwszym z nich.

Co do wszystkich pozostałych roszczeń liberalistów: na 99,9% nie ma żadnych możliwości, by cokolwiek się w nauczaniu Kościoła zmieniło. Nie będzie akceptacji związków pozamałżeńskich, homoseksualnych, nie będzie akceptacji antykoncepcji, in-vitro ani kapłaństwa kobiet. Bo wszystkie te tematy są bezpośrednio czy pośrednio wykluczone w Biblii. Związki pozamałżeńskie podchodzą pod zakaz cudzołóstwa, mężczyźni współżyjący ze sobą nie odziedziczą Królestwa Bożego, antykoncepcja i in-vitro odpadają w zestawieniu z bądźcie płodni i rozmnażajcie się, a kapłaństwo kobiet odpada, bo zabraniam kobietom nauczać. Tylko celibat w tym wszystkim pozostaje nieskonkretyzowany.

„Aby dzieci biskupów nie mogły dziedziczyć zabroniono tym biskupom się żenić. Nie ma w Biblii słowa o celibacie. Znacie się czy się nie znacie?” śpiewał Kazik i niestety nie miał racji. W Biblii jest wiele słów o celibacie, są bezpośrednie zachęty do bezżenności. „A ja chciałbym, żebyście byli wolni od utrapień. Człowiek bezżenny troszczy się o sprawy Pana, o to, jak by się przypodobać Panu. Ten zaś, kto wstąpił w związek małżeński, zabiega o sprawy świata, o to, jak by się przypodobać żonie. I doznaje rozterki. Podobnie i kobieta: niezamężna i dziewica troszczy się o sprawy Pana, o to, by była święta i ciałem, i duchem. Ta zaś, która wyszła za mąż, zabiega o sprawy świata, o to, jak by się przypodobać mężowi. Mówię to dla waszego pożytku, nie zaś, by zastawiać na was pułapkę; ale po to, byście godnie i z upodobaniem trwali przy Panu” (1 Kor 7, 32-35) pisze apostoł Paweł, gdy zachęca do pozostawania bezżennymi po to, by lepiej służyć Panu. W innych miejscach namawia swoich uczniów, by pozostawali takimi, jak on – czyli w stanie kawalerskim. Ale nie tylko Paweł wspomina o bezżenności dla Królestwa. „Bo są niezdatni do małżeństwa, którzy z łona matki takimi się urodzili; i są niezdatni do małżeństwa, których ludzie takimi uczynili; a są także bezżenni, którzy ze względu na królestwo niebieskie sami zostali bezżenni. Kto może pojąć, niech pojmuje!” (Mt 19,12) wspomina sam Jezus w Ewangelii wg św. Mateusza. Są bezżennymi ci, którzy zdecydowali się na celibat przez wzgląd na Królestwo – aby lepiej służyć Bogu w swoim kawalerstwie. Z drugiej strony jednak Paweł wspomina również, że „Biskup więc powinien być bez zarzutu, mąż jednej żony, trzeźwy, rozsądny, przyzwoity, gościnny, sposobny do nauczania” (1 Tm 3,2), a więc jednak biskup powinien być żonaty. Łatwo pogodzić te dwie nauki: Zgodnie z nauczaniem Jezusa i podążającego Jego śladem Pawła bezżenność jest czymś dobrym przez wzgląd na Królestwo Boże: osoby, które pozostają poza ziemskimi związkami, oddają się lepiej służbie Bożej. Jednak małżeństwo jest czymś dobrym do tego stopnia, że biskup, aby dawać dobry przykład, jeśli miałby żonę, powinien pozostawać jej wierny bezwzględnie. Prawosławni interpretują to tak, że jak biskupowi żona umrze, to się drugi raz żenić nie może, bo to byłaby druga żona. I w Kościele greckim jest tak, że ślub można wziąć przed święceniami, a jeśli dojdzie się do święceń bez ślubu, to ślubuje się celibat. Podobnie zresztą ma się sprawa ze wspomnianym przeze mnie wcześniej stałym diakonatem. Stałym diakonem może zostać mężczyzna bezżenny w wieku 25 lat i już ślubu nie weźmie, lub żonaty w wieku 35, za pisemną zgodą żony…

Celibat może zostać zniesiony. Należy jednak pamiętać, że z ogromnym prawdopodobieństwem nie wpłynie to na warunki życia księży, którzy już są wyświęceni. Fakt, że wielu księży dziś chce zniesienia celibatu, bo nie radzą sobie w tak trudnych warunkach, bo mają potrzebę bliskości itp. i w związku z tym liczą na zmiany, nie zmienia faktu, że oni już ten celibat przy święceniach ślubowali. Zniesienie celibatu nie zniesie złożonych przez nich ślubów. Księża, którzy dziś pozostają w celibacie, pozostaną w nim po zniesieniu celibatu. Prawdopodobnie również będzie można brać ślub tylko przed święceniami, tak jak jest teraz na wschodzie czy przy stałym diakonacie, a nie już po nich. Czyli wyświęcani bez żon dalej będą deklarować celibat. I oczywistym wydaje się też, że celibat można znieść kiedy uzna się, że księża są na to gotowi i poradzą sobie z gorliwym wypełnianiem swoich obowiązków, zarówno kapłańskich, jak i małżeńskich. Nie zaś wtedy, kiedy Newsweek i Gazeta Wyborcza krzykną, że już czas znieść celibat i przestać męczyć księży. Polemika bowiem, głosząca, że księża są zmuszani do pozostawania w celibacie została już dawno obalona, np. przez ks. Marka Dziewieckiego. On to powiedział do nas kiedyś mniej-więcej w ten sposób: Nie jest prawdą, jakoby ktokolwiek zmuszał kogokolwiek do celibatu. Mnie nikt do niczego nie zmuszał. Sam, chcąc zostać kapłanem, w pełni świadomie celibat przysiągłem. Jak nie chciałem – mogłem nie być księdzem.

Co ja zaś sądzę o kwestii celibatu? Mam takie zdanie, jakie ma nauczanie Kościoła: jestem zarazem za, jak i przeciw. Kiedy byłem w Seminarium mówiłem, że jeśli znieśliby celibat, ja i tak bym w nim pozostał. To był etap, na którym doskonale go rozumiałem – byłem Judym, Tomasz Judym. Dziś nadal go rozumiem, ale jestem już żonaty. Dlatego może wcale nie miałbym nic przeciwko zniesieniu celibatu? Wtedy, mając żonę, mógłbym jeszcze dodatkowo być księdzem. Wielce kusząca propozycja… :)

Odsyłam jeszcze do ciekawego tekstu na ten sam temat: TUTAJ.

Categories: Świat i Kościół | Tagi: , , , , | 3 Komentarze

Jaki powinien być prawdziwy Papież

Gazety Wyborczej właściwie nie czytam. Właściwie, bo wszędzie wokół jest mnóstwo Gazety Wyborczej i to za darmo. Tak więc można powiedzieć, że Gazety Wyborczej nie czytam za pieniądze, ale czytam za darmo. Właściwie w dwóch źródłach: w metrze i w Metrze. Tak swoją drogą skoro sąd zasądził że „W Sieci” musi zmienić nazwę, bo jest zbyt podobne do nazwy portalu „W sieci opinii” to dlaczego nie oskarżą dziennika Metro że ma nazwę zbieżną z innym źródłem przekazującym podobne treści, jakim jest metro?

Tak czy inaczej czytam Gazetę z dwóch źródeł: z ekranów przekazujących informację w warszawskim metrze (czasami też w autobusie) – tam przeczytałem na przykład, że w Rzeczpospolitej pisali o odkryciu w Tupolewie trotylu (nie przeczytałem już jednak, że prokuratura potwierdziła, że trotyl był, choć zdążono zwolnić z tego tytułu pół redakcji Rzeczpospolitej i drugie pół Uważam Rze; i pewnie już nie przeczytam) i z bezpłatnego dziennika Metro. Czytam i się wkurzam, skąd społeczeństwo czerpie swoją wiedzę i poglądy. Gazeta Wyborcza, a z nią Metro i metro, należą do podstawowych źródeł tak zwanego mainstreamu, obok telewizji TVN i tygodników w stylu lisowskiego Newsweeka. I choć mogę dostać setki wiadomości, by nie przejmować się przekazem medialnym, to muszę się przejmować, bo przekaz medialny kształtuje ludzkie rozumowanie.

I tak oto w numerze Metra na weekend 22-24 lutego natrafiłem na felieton naczelnego teologa Gazety Wyborczej Jana Turnaua. Sposób przekazywania wiedzy teologicznej przez tego pana już wielokrotnie doprowadzał mnie do białej gorączki (np. gdy podkreślał, że ktoś był „wielkim katolikiem; więcej – wielkim chrześcijaninem”. A więc więcej jest być chrześcijaninem niż katolikiem? To takie poprawne politycznie…) ale tym razem już zwyczajnie przegiął.

Turnau zastanawiał się nad tym, jaki powinien być następny po Benedykcie XVI Papież. Wszyscy już wiedzieli, że B-XVI abdykuje, wszyscy też musieli o tym pisać. I Turnau nie miał wyjścia, i musiał głos zabrać. Najpierw napisał, za co cenił dwóch poprzednich papieży – a cenił ich bardzo. Nie cenił ich bynajmniej za to, że byli wybitnymi teologami bo papież, jego zdaniem, powinien być ponad teologami, lecz „za gesty wyrażające to, co w chrześcijaństwie najważniejsze”. Jana Pawła II cenił za „przeogromny przełom ekumeniczny”, a Benedykta XVI za… „abdykację, czyli potężny akt najgłębiej chrześcijańskiej pokory”. A więc cenimy Jana Pawła II za to, że walczył o jedność chrześcijan (pamiętajmy, że to temat bardzo kontrowersyjny, bo choć walczymy o to, „aby byli jedno” to jednak musimy wypracowywać zasady, które nie są kompromisem), ale już nie np. za jego bardzo wielki wkład w nauki o rodzinie, o małżeństwie i rodzicielstwie. Oczywiście każdy może cenić JP-II za co innego, ale cenienie go za ekumenizm to cenienie za coś ładnego, prostego (w przekonaniu tłumu), zbliżającego. Weźmy się za ręce i zaśpiewajmy Barkę, odprawiając mszę ekumeniczną… A nie za to, co trudne, bolesne, nie do końca się podobające. Np. za naukę o antykoncepcji, tak trudną dla wielu, a przez Jana Pawła II poruszaną. Cenienie jednak Benedykta XVI za abdykację to szczyt szczytów. Bardzo cenię Papieża, bo zrezygnował. Wykazując tym głębię pokory chrześcijańskiej – w jakim znaczeniu? W takim, że był już stary i chory i należało ustąpić? Czy w takim że się nijak nie nadawał do roli Papieża i dobrze, że wreszcie sobie poszedł? Ja tę wypowiedź zrozumiałem w drugi sposób i obawiam się, że podobnie jest w przypadku większości czytających. Dlaczego Turnau nie ceni Benedykta XVI za naukę o miłości, o nadziei czy za przekazanie długiej, wielotomowej biografii Jezusa z Nazaretu? Oczywiście, można cenić za co się chce, ale dlaczego akurat za to, że (nareszcie) sobie poszedł?

Moim zdaniem Jan Paweł II był fascynującym Papieżem i nauczał pięknych rzeczy – o aborcji, antykoncepcji, rodzinie. Za to go cenię najbardziej. Mnóstwo ludzi najbardziej ceni go, jak Turnau, za ekumenizm, za kremówki, pielgrzymki i Barkę (która jest hiszpańska). Powołują się na „Papież mówił”, ale nie kiedy mówił niezgodnie z tym, co oni chcą usłyszeć. Benedykta XVI cenię za wykład dotyczący muzułmanów (zwłaszcza zdanie, że Islam jest niepotrzebny, bo cofa się z religii zbawienia ponownie do religii prawa), za kontrowersyjne i trudne dokumenty o zakazie wyświęcania homoseksualistów, o nieużywaniu imienia Jahwe w liturgii i o antykoncepcji w Afryce. Ale także za encykliki, które poruszają, są napisane łatwiej niż te Jana Pawła II i inspirują do teologicznych przemyśleń (patrz „Czyściec po benedyktyńsku”). Można oczywiście, podkreślam kolejny raz, cenić go za to, że odszedł (bo np. zdaniem niektórych już dość nabruździł w kwestii homoseksualistów wśród księży, przyjaźni z muzułmanami i antykoncepcji w Afryce), szkoda tylko, że właśnie to łyknie społeczeństwo jako właściwą wykładnię.

Na tym jednak niestety wywód Turnaua się nie kończy. Pan Jan chciałby, żeby kolejny Papież był podobny do Jana XXIII (sam zatytułował swój felieton „Czego oczekuję od Jana XXIV?”), który był wielkim reformatorem i zwołał Sobór Watykański II. Nie wspomniał w ogóle o Pawle VI, który był twardziakiem, wprowadził obostrzenia i zakazał antykoncepcji. Ale dlaczego? Dlatego, że dzisiaj w Kościele (nazwanym przez Turnaua „moim”; jeśli jego, to chyba nie moim, ale w tym przypadku każdy powinien jednak założyć swój własny Kościół) jest wiele poglądów rozmaitych i sprzecznych. Wśród nich Jan Turnau wymienia następujące: „celibat obowiązkowy, antykoncepcja, aborcja, homoseksualizm, kapłaństwo kobiet”. I co powinien zrobić nowy papież? „Marzę – pisze Turnau dalej – o papieżu, który podda je pod szeroką debatę. Pod debatę teologów, ale też zwyczajnych świeckich, którzy w sprawie antykoncepcji mają wiele do powiedzenia”. Sugeruje wręcz zwołanie Soboru Watykańskiego III. I dodaje na końcu, że przecież „vox populi, vox Dei” – głos ludu Bożego jest głosem Boga!

Jan Turnau nie chce kolejnego Pawła VI. Nie chce kolejnego Jana Pawła II ani Benedykta XVI. Tych trzech Papieży nie chce też „lud Boży”, kierowany opinią, czy raczej wypaczaniem opinii mainstreamowych mediów. Kierowany, w kwestiach teologii czy zwyczajnie wiary przez takie autorytety jak Jan Turnau, ks. Adam Boniecki, Stanisław Obirek czy Tomasz Polak (właściwie Tomasz Węcławski). Oni chcą kolejnego Jana XXIII, a właściwie tego, co sobie z Jana XXIII wybrali, a z niego akurat można było wybrać więcej. Chcą ekumenizmu i dyskusji. Nie zapomnijmy zaś, że dyskusja pozostanie aktualna dopóki my nie przystaniemy na to, co mówią oni. Dyskusja ma jeden cel – przekonać nas, że oni mają rację. Jeśli Sobór Watykański III odbędzie się i nie wyniknie z niego zgoda na antykoncepcję, będzie to oznaczało konieczność zmiany papieża i dalszej dyskusji. Debata musi trwać, bo świeccy mają w sprawie antykoncepcji (pewnie również aborcji) wiele do powiedzenia. I będzie trwała dopóki świeccy tej antykoncepcji nie przeforsują.

Jan Turnau wpaja tłumowi to, co forsuje w swojej linii lewicowy, antykatolicki i antyteistyczny mainstream. Że Jan XXIII był cool, bo dopuścił do dyskusji i zliberalizował Kościół. Że Benedykt XVI był niecool, więc dobrze, że już sobie poszedł. Że Jan Paweł II był cool, bo był Polakiem, ekumenistą i lubił kremówki. A o Pawle VI w ogóle nie warto wspominać, bo będzie hałas. Kościół zaś powinien zmienić się ze scentralizowanego, z jedną głową Kościoła, w demokratyczny. I aborcja, eutanazja, antykoncepcja, kapłaństwo kobiet itp. itd. powinny być poddane pod dyskusję. I głosowanie. A jeśli wynik będzie niepomyślny, to weźmiemy gejów, niech trochę pokrzyczą, a potem zagłosujemy jeszcze raz.

Tako rzecze teolog. Który mówi „mój Kościół”. Może i Pański, Panie Turnau. Ale zdecydowanie ja się z tym Pańskim Kościołem nie utożsamiam…

I mam nadzieję, że kogokolwiek by nie wybrano na Papieża, a modlę się o mądry wybór, będzie na tyle inteligentny, by nie utożsamiać hałasu rozkrzyczanej gawiedzi prowadzonej przez domorosłych (mediorosłych) teologów z głosem ludu Bożego.

______________________
Cytaty za „Metro”, nr 2503, str. 2.

Categories: Świat i Kościół | Tagi: , , , , , | 16 Komentarzy

Dupek w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Dawno nie pisałem notki, a jeszcze dłużej nie pisałem notki w kategorii „O mnie”. Blog, który przez długie lata był blogiem prywatno-teologicznym, teraz wreszcie stał się czysto tematyczny. Mimo tego raz na jakiś czas coś sprowokuje mnie do prywatnych wynurzeń. Tym razem była to moja Małżonka, która zamieściła komentarz na blogu Cytrynny oraz sama Cytrynna, która ten komentarz zedytowała. Komentarz sam głosił, że koleżanki z pracy uważają mnie za „dupka w pozytywnym znaczeniu” jednak ze względów cenzuralnych słowo „dupka” przeinaczono na „tyłka”. Dowcip spalono, ale nie wiedziano o co chodzi, więc uznałem, że warto historię szerzej opisać, troszkę poddając się tak lubianemu przeze mnie kiedyś emocjonalnemu ekshibicjonizmowi.

Historia zaczęła się na późniejszych studiach, czyli już w Łodzi, już po usunięciu z Seminarium. Choć oczywiście towarzyszyła mi od zawsze, jako nienazwana. Nazwała ją znajoma, dziwna ogólnie istota, na owe czasy uczennica liceum. Poznałem ją na dyskotece, bo czasami jako były seminarzysta – buntownik wybierałem się w takie miejsca grzechu i rozpusty. Znajoma była zahukaną, smutną dziewczyną, która usiłowała znaleźć swoje miejsce. Wymieniliśmy się numerami telefonów i zaczęliśmy się spotykać. Nie wyszło z tego nigdy nic, co można by nazwać związkiem. Zwyczajnie przyjacielskie wypady na pizzę, czasem jakieś przytulenie, ale raczej pocieszające, a nie romantyczne. Znajoma zwierzyła mi się z wielu trudnych rzeczy i nie wiedziałem, czy jej wierzyć, choć na część z nich miała dokumentację medyczną. I oto pewnego dnia powiedziała mi, że nigdy wcześniej nikomu o tym wszystkim nie mówiła. Mnie jednak potrafiła zaufać i się zwierzyć. „Wiesz dlaczego?” zapytała. Nie wiedziałem. „Bo jesteś dupkiem”. Nie była to dla mnie pomyślna informacja. „Oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu” dodała, na wszelki wypadek.

Kontakt z tą znajomą urwał się chyba na dobre. Ale hasło „dupek w pozytywnym znaczeniu” przylgnęło do mnie w jakiś sposób na dłużej. Z uśmiechem używa go moja Małżonka, czasem też Albin – mój najlepszy przyjaciel. Przy okazji muszę przypomnieć, że matka owej znajomej pewnego dnia nazwała mnie „chuj, a nie facet”, co miało podobne znaczenie, z tym że mniej pozytywne. Ale jaka właściwie jest definicja dupka w pozytywnym znaczeniu? Sam się nad tym długo zastanawiałem. Dziś już jednak rozumiem i choć nie brzmi to zbyt pięknie, dobrze określa moje podejście do życia. Czy do kobiet.

Kiedy wyrzucili mnie z Seminarium, wiele dziewczyn, które dotychczas traktowały mnie jak kolegę i trzymały kciuki za moje powołanie, nagle zaczęło na mnie patrzeć jak na potencjalnego męża. Nazwałem to zjawisko napisem na czole. Napis, złotymi literami, głosił: „Byłem klerykiem. Nic Ci nie grozi”. W gruncie rzeczy nie chodziło jednak o bycie klerykiem, tylko o mój charakter w ogóle. To JAKIM byłem klerykiem. Otóż ja się z dziewczynami przyjaźniłem. Owszem, podobały mi się, ale bardziej jeszcze je lubiłem. Traktowałem je podmiotowo do tego stopnia, że czasem je to wkurzało. Niektórym dziewczynom, które starały się do mnie zbliżyć, przeszkadzało wręcz, że nie rzucam się na nie jak na kawałek mięsa, ale ja nie wiedziałem czemu miałbym to robić. One myślały, że mi się nie podobają, a więc pewnie są brzydkie. Ja widziałem w nich piękno cielesne, ale i wewnętrzne. Nie przekraczałem granic i trzymałem rączki przy sobie (dlatego mogłem sobie, moim zdaniem, pozwolić na mieszkanie z dziewczyną przed ślubem). Przytulałem dziewczyny, gdy tego chciały – bliższe i dalsze. I nigdy nie było to przytulanie erotyczne. W Seminarium wzbudzałem kontrowersje, bo kolegowałem się ze studentkami, które z nami studiowały teologię (część tych przyjaźni przetrwało do dzisiaj). Nie rozumiałem czemu to kogokolwiek oburza, przecież żadnej nie próbowałem poderwać. Podobnie było po Seminarium – dziewczyny chciały być ze mną bynajmniej nie dlatego, że byłem przystojny i mężny, lecz dlatego, że mogłem przytulić, pocieszyć i, potencjalnie, dobrze wychować dzieci. Nawet moja Żona zwróciła na mnie uwagę, gdy obserwowała moje umazane atramentem z pióra dłonie i stwierdziła, że te dłonie będą nosić jej dzieci. Noszą…

Oczywiście, to wszystko pozytywne. To, że wzbudzam zaufanie. To, że się zaprzyjaźniam, że czasem wysłucham, że przytulę i pocieszę. To jest faktycznie pozytywne. Znaczenie. Słowa „dupek”. Ja mogę wysłać koleżankom w szkole Walentynkę. Koleżanki się wzruszą, pocieszą, podziękują, odwdzięczą. Żadnej z nich nie przyjdzie do głowy, że próbuję je poderwać. Nawet, gdybym robił to właśnie w tym celu. Koleżankom na studiach prawiłem komplementy takie, że się czerwieniły. Przyjaźniliśmy się, ale żadnej z nich nie przyszło do głowy, że próbuję je poderwać. Więcej – podziwiały mnie jako męża i ojca. Czasem mówiły, że zazdroszczą mojej żonie tego, że ma takiego męża. Ale nigdy nie wydawały się odbierać mojego istnienia i zachowania jako próby podrywu. Ot, bardzo sympatyczny, przyjacielski facet. Czasem zabawny rubasznik – moje grube dowcipy są częścią mnie. Mogłem zrobić wiele rzeczy, mogłem powiedzieć wiele słów. I NIC! Ani krztyny podejrzliwości, ani krztyny oburzenia. Tylko szeroki uśmiech na twarzy.

O co chodzi? Nie jestem w stanie tego wyjaśnić. Gdzie jest ten element mojego charakteru, który sprawia, że to, co u innych byłoby odebrane jako próba podrywu, u mnie jest interpretowane jako miły komplement? Nie mam pojęcia. Jednak definicja, którą podała moja znajoma, oddaje to doskonale do tego stopnia, że moja Żona posługuje się nią w komentarzach. Moja Żona nie boi się, że poderwę koleżankę ze studiów czy z pracy, choćbym prawił im komplementy i wysyłał Walentynki. I ma rację. Tylko że sam nie rozumiem dlaczego.

Oto i cały dowcip. Teraz mam to z głowy.

Przepraszam Cytrynnę, że musiała przebrnąć przez cały ten stek wulgarnych wyrażeń ;).

Categories: O mnie | Tagi: , , , , | 6 Komentarzy