Monthly Archives: Styczeń 2006

Awans

Tytuł dzisiejszej notki z pewnością zabrzmi dość ironicznie w stosunku do pozostałej jej części, bo i taki jest rzeczywiście. Notka musi opowiedzieć bowiem o ogromnym upadku, który przeżyłem w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Ale skąd ten ironiczny tytuł? Otóż, jak już pisałem, w mojej paczce na studiach nadano mi ksywę ksiądz. Ania cały czas zwraca się do mnie „proszę księdza”, a i pozostali, jak tylko zrobię coś mało odpowiedniego, rzucają „księże, no co ksiądz?” Ale awans dotyczy czegoś więcej, a w tym wypadku to akurat dorobiłem się trzeciego stopnia święceń. Bo oto w pracy otrzymałem ksywkę biskup. Nie można powiedzieć, w końcu jest to słowo bardziej wymowne w swej treści, jak również przecież łatwiej wymawialne jako wołacz (boć i dwie sylaby brzmią bardziej dźwięcznie aniżeli jedna). Ale jak już mówiłem awans nie jest tu najważniejszy. Najważniejsze jest to, że z każdym kolejnym „stopniem święceń” opadam coraz niżej w swej wierze i moralności…

Wszystko zaczęło się z momentem usunięcia z seminarium. Pamiętacie wszyscy, że byłem wtedy walczący. Walczący jeszcze mocniej niż przedtem. Bo nie tylko walczyłem o świętość i życie, lecz walczyłem także o prawa każdego człowieka do swojego zdania i walki o swoje. W tym samym czasie walczyły we mnie jednocześnie dwie rzeczy: katolicka ortodoksyjność i żal do Kościoła. Ogromny żal… Ale czas mijał, z początku walczyłem jeszcze porządnie i ramię w ramię z Kościelną nauką. Potem dostałem się na studia. Jeszcze chodziłem do kościoła, jeszcze się modliłem. No i awans – zostałem „biskupem”, czyli pracownikiem restauracji McDonald’s. Zabrakło czasu na kościół. Ale czy czasu? W końcu odkąd poszedłem do pracy, wreszcie mogłem coś robić, w coś się zaangażować. Zabrakło chęci. Zaczęło się spanie po 10-11 godzin dziennie, praca i znów sen. Modlitwa jeszcze o tyle o ile, ale już po tym, jak dziecko się urodziło – okrzepła zupełnie. Pozostał żal do Kościoła (nie do całego, do pojedynczych jego przedstawicieli) i ogromna nadzieja na powrót. Nadzieja, której nie mogę oprzeć nawet na Bogu. Może mogę, ale chyba nie wierzę w jej powodzenie.

Upadek związany z moją moralnością i religijnością (chodzę do kościoła raz na tydzień, a jednocześnie jestem niedzielnym katolikiem, których tak nie znoszę) wiąże się też z upadkiem tego, kim byłem, w oczach ludzi. Z kleryka, który był na wszystkich otwarty i wszystkim chciał pomóc, stanowiąc we własnej osobie pewnien, chcąc nie chąc, autorytet, zmieniłem się w gościa który ciągle narzeka, jęczy i wszystkich sam prosi o pomoc. No i pojawił się problem z dziewczynami. Nie jestem w stanie do końca go zrozumieć, ale to wygląda tak, że kilka dziewczyn które znały mnie i szanowały jako kleryka, teraz nagle wzmożyły swoje zainteresowanie mną jako facetem. A ja sam nie wiem w czym to ma źródło, no i jak się osobiście na to zapatrywać. Zwłaszcza że, jak już napisałem, zmieniłem się i nie należę już do przesiąkniętych pobożnością chłopaków, lecz do istot czujących się niezmiernie skrzywdzonymi i w ten sposób wciąż skutecznie zatruwającymi powietrze. A jednak, nie będę nadmiernie skromny, budzę zainteresowanie, i to właśnie tych dziewczyn, które znały mnie wyłącznie jako kleryka. I nie wiem, może to jest coś co Bóg sobie tam kombinuje by znów wyprowadzić mnie na prostą. Zwłaszcza że wśród tych dziewczyn jest taka jedna… Ale… Ale mamy ten problem, Moi Mili, że nie mamy pojęcia co Bóg sobie kombinuje. Ufam Mu. Gość ma głowę na karku. Ale czy On mnie tylko kusi, czy naprawdę chce mnie wyprowadzić na prostą? Nie wiem.

Wiem, że wciąż żyję. Wiem, że czytuję Tygodnik Powszechny i książki Tishnera, co wcześniej by mi do głowy nie przyszło. Więc może nie jest jeszcze do końca tak źle? Każdego dnia próbuję się zmobilizować by wstać o godzinę wcześniej i każdego dnia śpię do południa. Każdego dnia pragnę pomodlić się więcej i każdego dnia zasypiam po króciutkim paciorku. I tylko wciąż wierzę w to, że Ten Tamten ma wobec mnie jakiś konkretny plan. I że muszę mu zaufać. I że skoro On zmartwychwstał, to może i ja wrócę. Jak Syn marnotrawny…

Categories: O mnie | Tagi: , , , , | 23 Komentarze

Nowe dziecię już na Świecie

Część z Was być może pamięta moją notkę z poprzedniego bloga, noszącą tytuł „Duchowa adopcja dziecka poczętego” (jeśli nie, TUTAJ możecie ją znaleźć). Była w niej mowa o dziecku zagrożonym zagładą, które duchowo adoptowałem w dniu śmierci Jana Pawła II i którego życie wspierałem swoją codzienną modlitwą. Wówczas miało 6 i pół miesiąca. Dziś już od dwóch dni znajduje się poza obszarem ciała swej mamy.

Mówi mi o tym nie logiczna wiedza, lecz wiara w to, że przy pomocy modlitwy byłem w stanie wesprzeć to dziecko w jego ciężkiej sytuacji. Że Bóg zechciał wysłuchać mojej ku Niemu modlitwy i że rodzice dziecka przyjęły to życie z radością i miłością. Logicznie nie wiem nie tylko tego, czy dziecko rzeczywiście się urodziło i czy w ogóle istniało, ale także tego kim, gdzie i dlaczego było/jest. Nie mam pojęcia czy to dziecko pochodzi z Afryki, ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich czy z Polski. Nie wiem czy jest dziewczynką czy chłopcem. Nie mogę mieć pewności czy jego matką jest 16-letnia zgwałcona dziewczynka, czy prostytutka, czy może starsza, schorowana kobieta. Nie wiem nawet czy ona w ogóle jeszcze żyje. Nie wiem również czy zagrożenie życia dzieciątka polegało na (najprawdopodobniejszej) aborcji, czy ciąża była zagrożona. A może dziecko urodziło się w obozie koncentracyjnym albo w więzieniu? Może to dziecko bezdomnej kobiety? Nie wiem, nic na jego temat nie wiem. Być może wyrośnie z niego porządny człowiek, a może zostanie zbrodniarzem? Może z jakiegoś powodu kiedyś samo zabije swoje nienarodzone dziecko? Nie wiem.

Ale to już mnie nie dotyczy. Moja misja zakończyła się. Swoją modlitwą pomogłem temu dziecku się urodzić. Przez najbliższy tydzień będę jeszcze odmawiał moją dyszkę i specjalną modlitwę, na wypadek gdybym był przegapił jakiś dzień w ciągu minionych 9 miesięcy, ale tak naprawdę to już końcówka mojego działania. Dziecko żyje, wierzę w to mocno. Być może jego życie wciąż jest zagrożone. Przypomnijmy sobie losy Dzieciątka Jezus, które, świeżo narodzone, musiało uciekać na pustynię przed ludźmi zazdrosnego Heroda. Mogę się modlić o dalsze życie dla mojego dziecka ale duchowa adopcja się zakończyła.

I co dalej? Co dalej z dzieckiem – jak powiedziałem – nie mam pojęcia. A co dalej ze mną? Muszę przyznać, że dość łyso mi będzie bez codziennej modlitwy za mojego dzieciaka. Ta modlitwa utrzymywała mnie w więzi z Janem Pawłem II, a także z Seminarium (wszak tam byłem przecież, gdy składałem przysięgę o duchowej adopcji). Co zrobię? Odpocznę kilka miesięcy. Potem załapię się na pielgrzymkę do Częstochowy, tą samą co w zeszłym roku. I tam ponownie złożę tą samą przysięgę. Adoptuję kolejne dziecko. I serdecznie zapraszam do tego samego Was wszystkich!

Categories: Duchowość i moralność | Tagi: , , , , | 21 Komentarzy