Tytuł dzisiejszej notki z pewnością zabrzmi dość ironicznie w stosunku do pozostałej jej części, bo i taki jest rzeczywiście. Notka musi opowiedzieć bowiem o ogromnym upadku, który przeżyłem w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Ale skąd ten ironiczny tytuł? Otóż, jak już pisałem, w mojej paczce na studiach nadano mi ksywę ksiądz. Ania cały czas zwraca się do mnie „proszę księdza”, a i pozostali, jak tylko zrobię coś mało odpowiedniego, rzucają „księże, no co ksiądz?” Ale awans dotyczy czegoś więcej, a w tym wypadku to akurat dorobiłem się trzeciego stopnia święceń. Bo oto w pracy otrzymałem ksywkę biskup. Nie można powiedzieć, w końcu jest to słowo bardziej wymowne w swej treści, jak również przecież łatwiej wymawialne jako wołacz (boć i dwie sylaby brzmią bardziej dźwięcznie aniżeli jedna). Ale jak już mówiłem awans nie jest tu najważniejszy. Najważniejsze jest to, że z każdym kolejnym „stopniem święceń” opadam coraz niżej w swej wierze i moralności…
Wszystko zaczęło się z momentem usunięcia z seminarium. Pamiętacie wszyscy, że byłem wtedy walczący. Walczący jeszcze mocniej niż przedtem. Bo nie tylko walczyłem o świętość i życie, lecz walczyłem także o prawa każdego człowieka do swojego zdania i walki o swoje. W tym samym czasie walczyły we mnie jednocześnie dwie rzeczy: katolicka ortodoksyjność i żal do Kościoła. Ogromny żal… Ale czas mijał, z początku walczyłem jeszcze porządnie i ramię w ramię z Kościelną nauką. Potem dostałem się na studia. Jeszcze chodziłem do kościoła, jeszcze się modliłem. No i awans – zostałem „biskupem”, czyli pracownikiem restauracji McDonald’s. Zabrakło czasu na kościół. Ale czy czasu? W końcu odkąd poszedłem do pracy, wreszcie mogłem coś robić, w coś się zaangażować. Zabrakło chęci. Zaczęło się spanie po 10-11 godzin dziennie, praca i znów sen. Modlitwa jeszcze o tyle o ile, ale już po tym, jak dziecko się urodziło – okrzepła zupełnie. Pozostał żal do Kościoła (nie do całego, do pojedynczych jego przedstawicieli) i ogromna nadzieja na powrót. Nadzieja, której nie mogę oprzeć nawet na Bogu. Może mogę, ale chyba nie wierzę w jej powodzenie.
Upadek związany z moją moralnością i religijnością (chodzę do kościoła raz na tydzień, a jednocześnie jestem niedzielnym katolikiem, których tak nie znoszę) wiąże się też z upadkiem tego, kim byłem, w oczach ludzi. Z kleryka, który był na wszystkich otwarty i wszystkim chciał pomóc, stanowiąc we własnej osobie pewnien, chcąc nie chąc, autorytet, zmieniłem się w gościa który ciągle narzeka, jęczy i wszystkich sam prosi o pomoc. No i pojawił się problem z dziewczynami. Nie jestem w stanie do końca go zrozumieć, ale to wygląda tak, że kilka dziewczyn które znały mnie i szanowały jako kleryka, teraz nagle wzmożyły swoje zainteresowanie mną jako facetem. A ja sam nie wiem w czym to ma źródło, no i jak się osobiście na to zapatrywać. Zwłaszcza że, jak już napisałem, zmieniłem się i nie należę już do przesiąkniętych pobożnością chłopaków, lecz do istot czujących się niezmiernie skrzywdzonymi i w ten sposób wciąż skutecznie zatruwającymi powietrze. A jednak, nie będę nadmiernie skromny, budzę zainteresowanie, i to właśnie tych dziewczyn, które znały mnie wyłącznie jako kleryka. I nie wiem, może to jest coś co Bóg sobie tam kombinuje by znów wyprowadzić mnie na prostą. Zwłaszcza że wśród tych dziewczyn jest taka jedna… Ale… Ale mamy ten problem, Moi Mili, że nie mamy pojęcia co Bóg sobie kombinuje. Ufam Mu. Gość ma głowę na karku. Ale czy On mnie tylko kusi, czy naprawdę chce mnie wyprowadzić na prostą? Nie wiem.
Wiem, że wciąż żyję. Wiem, że czytuję Tygodnik Powszechny i książki Tishnera, co wcześniej by mi do głowy nie przyszło. Więc może nie jest jeszcze do końca tak źle? Każdego dnia próbuję się zmobilizować by wstać o godzinę wcześniej i każdego dnia śpię do południa. Każdego dnia pragnę pomodlić się więcej i każdego dnia zasypiam po króciutkim paciorku. I tylko wciąż wierzę w to, że Ten Tamten ma wobec mnie jakiś konkretny plan. I że muszę mu zaufać. I że skoro On zmartwychwstał, to może i ja wrócę. Jak Syn marnotrawny…
Najnowsze komentarze