Nigdy w życiu nie przypuszczałem, że mógłbym zostać niezaproszony na grilla do Kabaczków…
Zaczniemy od tego, że w zasadzie ten blog nigdy tak do końca nie był blogiem tematycznym. Zawsze starałem się pisać o Bogu i o Kościele, ale często pisałem również o moim życiu. Bo to jest mój blog, mówiący o moim życiu i roli Boga w owym. A jednak ostatnio cała masa notek nie mówi o Bogu i o Kościele samych w sobie. Zadziwiająco często piszę o swoim prywatnym życiu. Do tego służą blogi, tak? Ten blog będzie obracał się zawsze w tematach katolicyzmu. Bo ja zawsze będę się w tych klimatach obracał. Ale też zawsze będzie moim blogiem. I będzie traktował o moim życiu.
Jak się domyślacie, ta nota będzie bardzo sprywatyzowana. Jeśli nie chcecie czytać moich prywatnych rozkmin, odrzućcie to. Jeśli chcecie mnie poznać, czytajcie dalej. Oczywiście pewna kategoria osób już wie, że raczej powinna to przeczytać. No to – do startu, gotowi, start!
Kilka notek napisanych w ostatnim czasie doprowadziło do przerzucania argumentów między tymi jednymi, a tymi drugimi. Nie napiszę „dobrymi, a złymi”, bo w zasadzie wszyscy jesteśmy dobrzy. Z tym tylko, że osoby stojące troszkę z boku dowiadywały się z naszych komentarzy jedynie kawałka prawdy. Dziś chciałbym przedstawić ją trochę szerzej, dla lepszego zrozumienia sytuacji. Nie całą. Bo całej nie wolno mi przedstawić (co wiedzą niektórzy, i czasem nawet wykorzystują). Ale to, co mogę napisać, napiszę dzisiaj, tutaj. Od początku, do końca.
Miałem doła. Źle się czułem, robiłem sobie w Maku i spałem pół dnia. To wiecie wszyscy. A była sobie na świecie pani Kabaczkowa, która już dawno, na pamiętnej dyskotece, jeszcze w czasach gdy byłem klerykiem, wpadła mi w oko. Wtedy wymyśliłem sobie nawet hasło, które towarzyszy mi do dziś, choć już nie aktualne: „Żaden Kabaczek, nawet siłą, nie wyciągnie mnie z Seminarium”. I gdy tak sobie później gniłem w Rzgowie, zacząłem pisać sobie listy z Kabaczkiem. I z tych listów, obustronnie, wynikało, że chyba coś między nami może kiedyś być. Postanowiłem Cię więc pokochać. Tak, niestety, bo tak to właśnie wygląda. No i jak już pokochałem, to napisałem Ci o tym w liście, i oczywiście miałaś być jedyna i najwspanialsza, wiadomo, jak to jest. Ale Ty się wystraszyłaś. Dałaś mój list Makocie, po konsultacji z nią (prawdopodobnie) doszłaś do wniosku, że najlepiej to wszystko, jak najdelikatniej, przerwać. Poszliśmy do kina. No i wtedy dałaś mi kosza. A ja nazywałem Cię Gwiazdką i obiecałem, że żadna dziewczyna już nigdy nie zostanie tak przeze mnie nazwana. Że Ty na zawsze będziesz moją Gwiazdką.
Dostałem od Kabaczka kosza, ale na szczęście nie zdążyło między nami dojść do niczego, co mogłoby sprawić, że załamałbym się jeszcze gorzej. Zwłaszcza, że wkrótce potem, w czasie ferii na których przebywaliście u mnie, na wieczorku zwierzeń, bolesnym, ale i oczyszczającym, Monika powiedziała mi, że jej się podobam i że miała jakieś nawet plany związane ze mną, ale mnie podobała się jej siostra, więc dała sobie spokój. To zwierzenie było szokiem dla wszystkich zgromadzonych. Konsultowałem się potem przez jakiś czas z Albinem i wreszcie doszedłem do wniosku, że może tutaj zaryzykuję. Skoro już dostałem kosza od Kabaczka, skoro nic z tego nie będzie, przecież nie będę szaleńczo latał za nią w nieskończoność. A może Monika okaże się inna? Wiedziałem przynajmniej, że nie da mi kosza.
Połączył nas Brian Adams, pamiętasz? Kabaczek nie lubiła go, Ty go pokochałaś. Ja już wiedziałem, że chcę być z Tobą i Cię kochać, i że pewnie i tak się wszystko wyda w Twoje urodziny, 8 kwietnia, jak dostaniesz kwiaty. Wyszło na jaw wcześniej, bo mnie wciągnęłaś w pułapkę z tym Brianem po nocy. No i zaczęliśmy być razem, choć zanim się spotkaliśmy, upłynęło trochę czasu.
Oczywiście Kabaczkowi i Makocie nie spodobała się ta sytuacja. Do tej pory im się nie podoba. Oczywiście, cieszyłyście się z naszego szczęścia i życzyłyście nam wszystkiego dobrego. Co by nie było, Monika była jedną z najbliższych Wam osobą. Ale byłyście złe, że dopiero co deklarowałem Kabaczkowi wieczną miłość, a tu nagle zaczynam się spotykać z jej siostrą. Cóż, prawda jest taka, że deklarowałem Kabaczkowi wieczną miłość. I że, gdyby ją przyjęła, miałaby ją na wieki wieków. Kabaczek nigdy mi nie powiedziała, że mnie kocha, miała więc święte prawo ze wszystkiego się wycofać. Miała również prawo czuć potem zawiść, że ja coś najpierw obiecuję, a potem znów obiecuję to komu innemu. Ale po tym, jak ostatecznie dała mi kosza i postanowiła, że powinniśmy zostać przyjaciółmi, nie miała do tego podstaw. Bo ja nie zamierzałem psuć sobie całego życia tylko dlatego, że powiedziałem komuś, że go kocham i nie zostało to przyjęte z aprobatą. W tej sytuacji musiałbym zepsuć już sobie życie gdy skończyłem spotykać się z Gośką.
Bo są dwaj kolesie. Jeden się nazywa Judym, a drugi Wokulski. Judym ma przede wszystkim ideały, a Wokulski ma przede wszystkim głupią miłość, a może raczej głupie uzależnienie. Ja zawsze byłem bardziej Judymem. Znam też jednego Wokulskiego, co gania za swoją Izabelą. Wy też go znacie. Współczuję mu, ale równocześnie podziwiam za jego upór i determinację. Ale spróbujcie zrozumieć, że ja nie chcę być taki jak on. Ja nie chcę być takim Wokulskim.
Byłem sobie z Moniką. Kiedy wreszcie się spotkaliśmy, poszliśmy na spacer i powiedziałem jej, że ją kocham. Usłyszałem w zamian „ja też”. I słowa w tym stylu słyszałem w zamian jeszcze przez długi czas. A potem zaczęły się rozmowy o ślubie. Nie ja je zacząłem. To Monika zaczęła zarzucać takie tematy. Pewnego dnia powiedziała mi, że jej mama pytała, co by zrobiła, gdybym jej się oświadczył. Takiej podpuchy nigdy jeszcze nie słyszałem, zwłaszcza że absolutnie nie chciała mi powiedzieć, co takiego odpowiedziała. Uśmiechnąłem się tylko i doszedłem do wniosku, że może jeszcze raz spróbuję. Ja ją kocham, ona mnie kocha, oboje ufamy Bogu, wierzymy Mu, może spróbuję jeszcze raz. Zwłaszcza, że tym razem to ona zaczęła z tym ślubem. A nie ja.
Bo jak byłem z Gośką, to mnie na tym najbardziej zależało. To ja próbowałem doprowadzić do ślubu. To ja miałem ideały, które próbowałem w Goście zaszczepić, a ona później uwierzyła, że to są również jej ideały. Fakt jest taki, że wtedy jeszcze nie wiedziałem, co to jest miłość. Ale wiedziałem, że mogę wziąć z nią ślub. I że będę szczęśliwy. I nigdy, nawet przez chwilę, nie żałowałem, że chciałem się żenić po maturze. Bo…
No to teraz, mam nadzieję, że się nikt nie obrazi, zacytuję fragment maila, którego napisałem wczoraj do Oli:
„Dokładnie w ten sam sposób odbierałem małżeństwo, gdy chciałem się żenić z Gośką. I z Moniką w zasadzie też. Odbierałem je jako skok w przepaść na bungie, tylko bez bungie. Za to z takim małym aniołkiem przyczepionym do twoich pleców, który rozłoży skrzydła. Rozłoży na pewno, tylko musisz w to mocno uwierzyć. I ja wierzyłem w tego aniołka na zabój. Ale one się bały. Bały się, bo nie rozumiały, że jeśli oddasz się Bogu, zyskasz po tysiąckroć.”
I nadal nie żałuję, i śmieję się z Waszych słów, gdy mi piszecie, że po jednej takiej nieudanej próbie nie zmądrzałem i postanowiłem ją ponowić. Śmieję się, bo rzeczywiście nie zmądrzałem. Bo wciąż tak samo szalenie wierzę w tego aniołka, który rozłoży skrzydła przed samą ziemią. Wciąż tak szaleńczo ufam Panu Bogu i mocy Jego sakramentów. I mocy miłości.
Oświadczyłem się Monice kilka dni po tym, jak mi opowiedziała o pytaniu swojej mamy. Tamtego pamiętnego dnia powiedzieliśmy sobie nawzajem rzeczy, które były w naszych życiach najtrudniejsze. Okazaliśmy sobie wzajemnie ostateczne zaufanie. I wtedy, kiedy nie uciekłaś, i kiedy ja nie uciekłem, zapytałem Cię ponownie, jaka była odpowiedź na pytanie Twojej mamy. Nie chciałaś powiedzieć. Więc załatwiłem to tradycyjnie.
Pierścionek kupiliśmy kilka dni później.
No i wszyscy czytelnicy bloga dalszą historię znają pod taką postacią: Oto ja zrywam z dziewczyną, którą niby kochałem, po pół roku od zaręczyn. Przedstawię ją jak wyglądała naprawdę.
Planowaliśmy ślub, po maturze oczywiście. Czyli jakoś tak teraz by był, na dniach. Myśleliśmy ilu gości zaprosić, jaką sukienkę kupić. Kupiłaś książkę „Nas Dwoje”, przeczytałaś ją, potem chciałaś, żebym ja ją też przeczytał. Bałem się jej, bo obawiałem się, że będzie jakaś pokrzywiona, nieprawdziwa, błędna. Zacząłem czytać z ciężkim sercem i odetchnąłem z ulgą, gdy okazało się, że jest ona taka właśnie, jak potrzeba, żeby była. Taka prawdziwa. Dokładnie o tym, o czym Ksiądz Marek nauczył mnie na psychologii. I dziękowałem Bogu, że dał Ci tą książkę i że zrobiła na Tobie takie wrażenie… Że do Ciebie trafiła. Cóż. Okazało się później, że chyba raczej nie trafiła.
Chciałem robić ćwiczenia z tej książki, chciałem kontynuować nasze wspólne modlitwy, chciałem, byśmy razem przygotowywali się do ślubu, do wspólnego życia. I byłem pewien, że Ty też tego chcesz. I cieszyłem się jak szaleniec.
A pewnego dnia jednak się przestraszyłaś. Pewnego dnia zapytałaś mnie nieśmiało, co bym zrobił, gdybyśmy przesunęli datę ślubu o rok. Co mogę napisać? Chyba tylko tyle, że był to dla mnie wstrząs. Mocny, ale powiedziałem Ci, że okej. Że w porządku. Że nie spieszy się. Że rok jeden, czy rok drugi. Co za różnica.
A wracając do domu krzyczałem sobie na Boga. Że znowu wszystko runęło. Znowu wszystko się skończyło. Znowu nic się nie udało. I że pewnie jeszcze będę Mu musiał za to dziękować. Bo nigdy mi się nic nie udaje, a potem i tak muszę Mu być za to wdzięczny.
Bo ja już wtedy wiedziałem, że to nie jest jeden rok. Że to jest nigdy. I że to jest koniec.
A jednak miałem tą głupkowatą nadzieję, że może jednak, kurde, nie.
Wtedy odważyłaś się powiedzieć o naszych planach swojemu tacie. Wtedy, albo jeszcze po tym drugim kroku wstecz. Po tym, kiedy stwierdziłaś, że z tym ślubem to może nie za dwa lata, tylko na razie w ogóle przestańmy o tym myśleć. No i powiedziałaś swojemu tacie o naszych planach, których przecież już wtedy nie było. I Twój tata zachował się zupełnie tak, jak moja mama. Tak, oczywiście, przecież i tak nic z tego nie będzie, więc czemu nie?
A potem był trzeci krok wstecz i trzecie uderzenie tego młota, co burzy sobie stare domy. Powiedziałaś, że nie wiesz, czy mnie kochasz. Choć tego się nie odwołuje i nie da się tego nie wiedzieć. Bo to nie jest coś poza nami, tylko jest zależne od nas. O tym pisali dokładnie w ten sposób w książce, która tak Cię zainteresowała i z takim zapałem mi ją dałaś. Że miłość to decyzja. I nie można nie wiedzieć. Albo się kocha, albo nie kocha.
A więc mnie nie kochałaś. To było jasne dla mnie. A to znaczyło, że chyba od początku nie byłaś pewna. Że od początku mnie okłamywałaś. I choć były i inne kłamstwa (może raczej niedopowiedzenia), ale były mniej bolesne. Nie burzyły tego, co wydawało mi się, że razem wybudowaliśmy. No, przynajmniej nie burzyły fundamentów.
A, jak wiadomo, nie można budować domu na piasku.
Potem się jeszcze okazało, a przekazałaś mi to przez telefon, że wszystko jest w porządku i że tak ma cała masa dziewczyn, i że tamta Twoja znajoma Ci powiedziała, że to się nie ma co przejmować, i że będąc narzeczeństwem wcale nie trzeba myśleć o ślubie, i że można nie wiedzieć, czy się kocha. Wiesz, że nim to usłyszałem, żyłem w ogromnym strachu. Ogromnym lęku. Bałem się potwornie i spać po nocach nie mogłem. Bałem się, że właśnie okaże się to, co się okazało. No i wtedy, w tamtym momencie, zerwałem zaręczyny. Byłaś tym zdziwiona i przerażona. A ja wiedziałem, że nie ma sensu łudzić się nadzieją i trzymać się tego pierścionka jak ostatniej deski ratunku. Bo tak właśnie robiłem będąc z Gośką. Wierzyłem, że ten pierścionek uratuje świat. A przecież wtedy, po tym wszystkim, ten pierścionek już nic nie znaczył. To znaczy owszem, był właśnie tą brzytwą, której się chwyta tonący.
Czytając Wasze komentarze zdziwiłem się, że nie napisałyście „opuścił dziewczynę po pół roku od zaręczyn, po drodze jeszcze zrywając te zaręczyny”.
Fakt, reszta to była już tylko kwestia czasu. Modliłem się tylko, żebyś uwierzyła. Żebyś zmieniła zdanie. Żebyś pokochała. I bałem się panicznie, że wreszcie powiesz stop!
Ja nie wiem, czemu Tobie w tym związku było tak wygodnie, że nie chciałaś go zakończyć. Może czułaś się bezpiecznie? Brałaś dużo, dopóki chciałem Ci dawać. Ale mało dawałaś w zamian. Ja nie miałem poczucia bezpieczeństwa. A nawet nie mogłem Ci nijak pomóc, bo Ty wcale nie chciałaś, żebym Ci pomagał. Więc do dziś nie mogę zrozumieć dlaczego tak bardzo bałaś się tego rozstania.
Decyzję o rozstaniu podjąłem sam. Z kilku powodów. Dlatego, że się bałem i chciałem przestać się bać. A nie mogło się to stać nijak, jak tylko w ten sposób. Chyba, że byś mnie nagle pokochała i zaczęła błagać o ślub, ale to było kompletnie niemożliwe, a pewnie i tak bym w to nie uwierzył.
Dlatego, że wiedziałem, że nie będziemy razem szczęśliwi, bo nie da się, jak powiedziałem, budować domu na piasku, bez fundamentów, czyli bez miłości.
Ale również dlatego, że było Ci cieplutko, tak mi się wydaje, i że trzymałaś się mnie tak, jakbym był jedynym Twoim szczęściem. Mimo tego, że tak wiele zrobiłaś, oczywiście nie z Twojej winy, tylko z winy Twego wszechogarniającego strachu, żeby to wszystko zburzyć. A Ksiądz Marek mówił nam na psychologii o metodzie odstawienia. Kiedy alkoholik przychodzi do domu, żona mu daje kapcie, sadza przed telewizorem, przynosi obiadek. On myśli, że to co robi jest dobre, a nawet jeśli wie, że jest niedobre, to czuje się komfortowo w tej sytuacji. Dopóki żona nie wystawi mu walizek przed drzwi. Z miłości. On wtedy nagle traci oparcie i może zrobić dwie rzeczy: 1) albo upić się, zapić na śmierć, umrzeć pod mostem z wyziębienia, 2) albo przestać pić i oddać żonie miłość, którą mu dała. To oczywiście przykład. A ja stwierdziłem, że ta metoda może zadziałać i w Twoim przypadku.
Co wybrałaś?
Przez długi czas jeszcze wierzyłem, że Monika przemyśli to wszystko i dojdzie do odpowiednich wniosków. A ona nagle informuje mnie, że już nie tylko nie wie, czy mnie kocha. Teraz także nie wie, czy ja kocham ją. Bo definicja miłości wysuwana przez jej znajomą różni się od tej wysuwanej przeze mnie. Więc muszę się mylić.
Wróciłem na studia mówiąc jej, żeby jeszcze raz przeczytała tą książkę, którą z takim zapałem już raz mi poleciła. Niedługo potem dostałem radosnego SMSa, z którego wynikało, że zrozumiała, z tej właśnie książki, że mam rację, że ją kocham i że miłość to decyzja. Naiwnie zacząłem się cieszyć, co Dagmara (ona jest tą Waszą innowierczynią?) może potwierdzić. Uwierzyłem, że będzie dobrze, że już się zaczęło zmieniać. Że odstawienie zadziałało. Że będzie działać.
A potem była długa, długa przerwa. Czekałem trochę, trochę wątpiłem. Coraz bardziej wątpiłem. Aż nagle poinformowałaś mnie SMSem, akurat byłem w Skarżysku, że się musimy spotkać. Bo się zmieniło. Dużo. I że mnie kochasz. Byłem w szoku i zagadałem do Adasia, a Adaś powiedział: spokojnie. Przejdzie jej. No to napisałem, żebyśmy się spotkali. Oczywiście, nie wierzyłem Ci. Chciałaś się spotkać w środę. Zaproponowałem dzień później, bo w środę i tak miało Cię nie być. Przyszedł czwartek i chyba Twój SMS mnie nawet obudził. Wynikało z niego, że się rozkojarzyłaś. I że znów nic nie wiesz. Że Adaś miał rację i że ja też miałem rację. Tylko się uśmiechnąłem do swoich myśli. A miałem iść do Ciebie na Sylwestra i w środę sobie myślałem, że może w tego Sylwestra znowu będziemy razem.
W Sylwestra trochę pogadaliśmy. Tak sobie minął. A potem była Studniówka i moja obietnica. Może nawet nasza. Już ją opisałem w którymś komentarzu. Możesz ją przejrzeć i potwierdzić, albo napisać, że brzmiała inaczej. Z pewnością nie zapamiętałem jej słowo w słowo. Ale jestem pewien, że mniej – więcej tak właśnie brzmiała.
No i nadeszły wakacje. Mieliśmy się spotkać, jeśli uznamy, że jest w ogóle o czym rozmawiać. A jeśli nie, i jeśli się zmienimy do tego czasu, przynajmniej będziemy mieć radość z naszego nawrócenia. I ja mam tą radość. Czy Ty ją masz? Czy udało Ci się wypracować wszystko, co niby miałaś wypracować do wakacji? Przestałaś się bać spowiedzi? Nie, nie że przestałaś. Że nauczyłaś się pokonywać ten strach. No i wreszcie, czy gdybyśmy się jednak spotkali, czy powiedziałabyś mi, że mnie kochasz? Nie wiem. I pewnie się nie dowiem.
Poznałem Olę. Doznałem Olśnienia. Moje życie nabiera ponownie barw. Ponownie zacząłem wierzyć, że się ułoży. W życiu. Nie koniecznie z Olą. Może z kim innym. Chciałbym, by to było z Olą. Ale jak nie będzie, mogę nawet iść na pustelnię. Choć jak powiedziałem dziś jakoś nie wiem po co mamie o moich ideałach i o tym, że nic poza Bogiem nie potrzebuję, to się zdenerwowała. „Gadasz bzdury”. „Nie. Gadam to, w co wierzę”. Zmieniłem się, zrozumiałem wiele, nagle, w sekundzie. Spełniłem obietnicę. Nie mam o czym z Tobą rozmawiać, bo nie chcę być z Tobą. Nie wiem, czy Ty chcesz być ze mną. Ale jeśli naprawdę pragnęłaś wypełnić tą obietnicę po to, żebym do Ciebie wrócił, to to nie było dobre. I to nie było wypełnieniem obietnicy.
Z Panną S., jak to mówicie, nigdy zaś tak naprawdę nie byłem. Spotkaliśmy się dwa razy. A jak doszedłem do wniosku, że to nie to, dałem sobie spokój. I jej również. Dziś spotkała kogo innego. Cieszę się z tego i życzę jej powodzenia. I nie czuję zawiści, choć trzy tygodnie temu pisała mi, że mnie kocha. Czuję radość, że tak szybko się z tego otrząsnęła.
Nie chcę Cię prosić, Moja Pani, byś odpisała coś sama, bez pośrednictwa Twoich dwóch rzeczniczek. Nie ma sensu taka prośba. Jeśli chcesz, odpisz, odeprzyj to, jak uważasz, że tak trzeba. Ale jak nie chcesz, nie musisz.
Taka jest właśnie prawda. Podawałem tylko fakty, nawet nieraz co do dnia tygodnia. Moje rozkminy i przypuszczenia przedstawiałem jako przypuszczenia właśnie. I ich nie musicie brać za pewnik. Jeśli zaś fakty nie są pewnikiem, proszę osoby wiedzące o sprostowanie ich. W komentarzach.
Napisałem to wszystko, bo musiałem się wreszcie obronić przed Waszymi atakami. Bo należy mi się sprawiedliwość, tak jak i Wam się należy. I będę właśnie do sprawiedliwości dążył.
Ale dlaczego postanowiłem to wszystko jednak napisać, choć miałem tego wcale nie robić? Choć do głowy mi to jeszcze do momentu Waszego z gór powrotu nie przyszło? Powód macie na samej górze. Bo ja naprawdę nigdy nie przypuszczałem, że kiedykolwiek nadejdzie taki moment, że zorganizujecie grilla, na którego Artdico Gnorofex nie zostanie zaproszony. A to wzbudziło we mnie poważne obawy. Że może nigdy nie należałem do paczki. Że byłem takim przylepcem, co się ciągnął za swoim bratem. Że do nowej Wspólnoty Franciszkańskiej też należałem jak piąte koło u wozu. A już na pewno, że do owych w tej chwili raczej nie należę. Wiecie, kiedy okazało się, że nie pojechałem na początku lipca do Szkocji, miałem ogromną ochotę dołączyć do Was w Beskidach. Rodzice coś mówili, że nie ma kasy. Ale dziś wiem, że oni wiedzieli. Że Wy mnie tam, z Wami, prawdopodobnie wcale nie chcecie. Że, z bólem serca to stwierdzam, nie ma mnie w paczce, bo paczka się rozmyśliła, bo związek dwóch osób z paczki negatywnie wpłynął na całość. Dziś wiem, że Monika nie ma ochoty mnie oglądać. Makota i Kabaczek pewnie też nie. Nie dziwię się. Tylko mi przykro.
Nie będę się z Wami wszystkim żegnał. Nie będę się żegnał z żadnym z Was. Bo „żegnaj” to strasznie mocne słowo, a ja się od Oli uczę, jak nie nadużywać mocnych słów. Nie powiem „do zobaczenia” Adasiowi i Adze, bo ich stosunki ze mną są silniejsze, niż stosunki panujące między Qrczakami. Nie powiem też tego Piętusiowi, bo jego też znam dłużej niż Was, Dziewczęta. Ale Wam powiem: Do zobaczenia kiedyś, Moniko, Dominiko, Aneto. Do zobaczenia kiedyś, albo i nie. Kiedyś może, kiedy stosunki między nami jakoś ochłoną. Wrócą do normy (Zdefiniuj normę, jak powiedział Eragon do Saphiry). Ale póki co Wy grillujecie. A ja piszę do Was. Czyli chyba wszystko jest na właściwym miejscu.
Jeszcze raz dziękuję za wszystko, co mi dałyście. I, Monisiu, gratuluję Lublina. Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę.
Kiedy pisałem o spalonych mostach w mojej kalejdoskopowej notce, nie sądziłem, że dojdzie do tego. Ale jednak. „Będzie nam najbliższych czasem brak. Spalone mosty to najlepszy w życiu start”. A więc palę te mosty. Choć może Wy już je za mną spaliłyście. I naprawdę będzie mi Was brakowało…
Najnowsze komentarze