Przed przeczytaniem tej notki upewnij się, czy zapoznałeś się z notką Gavson kontra Artdico Gnorofex.
Pół roku temu zdarzyło się coś, co sprawiło, że postanowiłem o zmianie. Zmianie na lepsze. Pół roku temu umówiłem się, wydawało się niektórym, że z kimś, ale tak naprawdę z samym sobą, że daję sobie czas. Czas, w który nie wierzę, ale który był mi potrzebny. Czas na wprowadzenie radykalnych zmian. Na dojście do stolicy i stanie się Artdico Gnorofexem. Ponownie.
Pół roku temu pokłóciłem się z kimś, na kim naprawdę bardzo mi zależało. Ten ktoś miał rację, jak zawsze miewał rację, a ja się myliłem. I ten ktoś powiedział do mnie: „Przeklinam Cię, na miłość!” A potem powiedział „żegnaj”. Nie wiem, czy temu komuś zależało na tym, by rzeczywiście przekląć mnie na miłość, ale to właśnie zrobił. Wtedy umówiłem się z kimś innym, a tak naprawdę wyłącznie z samym sobą, że do wakacji się zmienię. I w wakacje będę już zupełnie inny.
No i właśnie wtedy dopiero zacząłem się zabagniać.
Każdy kolejny dzień był coraz gorszy. Coraz głębsze szambo grzechu, coraz trudniejsze brodzenie. Ale było coraz cieplej, przytulniej, przyjemniej. „Kiedy bagienko jest cieplutkie strasznie szkoda z niego wychodzić” – powiedziała wczoraj jedna z moich współlokatorek. Wtedy zapomniałem o tym, że komuś, tj. sobie obiecałem poprawę. Radykalne spojrzenie na siebie, radykalne zmiany od już i od teraz. Zapomniałem, że ktoś bardzo mi bliski przeklął mnie na miłość. Ale byłem przeklęty.
Każdy dzień na początku wyglądał tak, że myślałem sobie: od jutra. Na początku, bo potem i o tym „od jutra” zapomniałem. Podświadomie wiedziałem, że „od jutra” powinno zacząć się „dziś”. Albo „wczoraj”. Ale się nie zaczynało.
A Ona była. Moje przekleństwo rzucone przez kogoś innego i moja obietnica złożona komuś innemu. Moja pomoc. I ja o Niej wiedziałem. Cały czas tam była, z krzyżykiem na szyi, z prezentacją o aborcji. Biła z niej siła, która sprawiała, że się bałem. A podobno ludzie uważają, że Ona jest taka słabiutka. Ale bił z Niej Bóg. Bardzo mocno bił. Od wtedy, właściwie.
I wiedziałem tu, głęboko, w sercu, że Ona jest i że ja potrzebuję. Że jak podejdę, że jak porozmawiam, zagadnę, to wyjdę z bagna. Tak, jak dawno temu wyszedłem jednym silnym krokiem kiedy poznałem Gosię. Wiedziałem, że wystarczy podejść i wyjdę. Zacznę pracować. I wypracuję wszystko do wakacji.
Ale nie podszedłem.
Bałem się. Wiecie czego się bałem? Bałem się wyjść z bagienka. Było mi tak dobrze, tak cieplutko w moim malutkim, ciaśniutkim świecie grzeszku, że nie chciałem podchodzić do tego ogromnego, jasnego, ale, o zgrozo, dużo cieplejszego świata Boga. Bo z perspektywy bagienka wydawał się taki chłodny… Nie chciałem wychodzić.
A Ona była. I wiedziałem o tym. I krążyła, patrzyła, przędła sieć w którą miałem spaść, bylebym tylko chciał się puścić. Bezpiecznie spaść. Była i ja wiedziałem, że jest. I przestawałem niechcieć.
Za późno.
Za późno? Dwa tygodnie przed wakacjami to za późno? Nie! Dla człowieka to za późno. Dla człowieka, ale nie dla Boga.
Podszedłem. Podszedłem, bo wiedziałem, że jak tego nie zrobię, to moja pomoc ucieknie. A była jedyną moją nadzieją. Wiedziałem o tym od wieków. Ale żeby to zrozumieć, musiałem wpaść w to bagno tak głęboko, żeby zacząć się dusić.
Musiałem całować się na pierwszej randce z dziewczyną, której nie znałem.
I gdyby nie Ernest nie mam pojęcia, czy na całowaniu by się skończyło. Dzięki, Eniu…
A w tym czasie czytałem książkę. Książkę, którą Ona mi pożyczyła, bo poprosiłem Ją o to. Choć to Ona chciała, żebym ją przeczytał. A ja, głupi, myślałem, że to ja chciałem ją przeczytać.
I czytając postanowiłem przypomnieć sobie co to znaczy kochać. Jeszcze raz. Byłoby bardzo fajnie, gdyby ostatni. I przypomniałem sobie. Postanowiłem pokochać, choć z Nią rozmawiałem może ze dwa razy. Choć nie wiedziałem o niej nic. Tylko tyle, że to Ona. Że to musi być Ona.
A potem, jak już pokochałem, okazało się, że Ona wie to jeszcze dłużej.
I zdążyłem. Zdążyłem na dwa tygodnie przed wyznaczonym sobie terminem. Choć nie pracowałem nad sobą ani chwili. Ani chwili nie próbowałem sobie pomóc. Z każdą chwilą zagłębiałem się w bagno coraz bardziej. I zdążyłem wyjść z niego w ostatniej chwili. Dzięki Niej.
Dzięki Tobie.
Na koniec mała rozmowa z samym sobą:
– Kochasz ją?
– Tak, kocham.
– Jak bardzo?
– Najbardziej na świecie.
– Tak bardzo, żeby nigdy nie chciała odejść?
– Nie. Bardziej.
– Jak bardziej? Nie można bardziej.
– Tak bardzo żeby mogła odejść, jeśli tylko będzie miała na to ochotę…
I jeszcze jedno. Aniele, teraz jest jedyna szansa by zażegnać Twoje „żegnaj”. Bardzo gorąco o to proszę…
Najnowsze komentarze