Monthly Archives: Maj 2013

Odłożyć

„Wszystko ma swój czas, i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem: Jest czas rodzenia i czas umierania, czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono, czas zabijania i czas leczenia, czas burzenia i czas budowania, czas płaczu i czas śmiechu, czas zawodzenia i czas pląsów, czas rzucania kamieni i czas ich zbierania, czas pieszczot cielesnych i czas wstrzymywania się od nich, czas szukania i czas tracenia, czas zachowania i czas wyrzucania, czas rozdzierania i czas zszywania, czas milczenia i czas mówienia, czas miłowania i czas nienawiści, czas wojny i czas pokoju” (Koh 3,1-8).

Tym cytatem zostałem wczoraj sprowokowany do przemyśleń. I obiecałem, że napiszę notkę, ponieważ sprawa interesuje mnie w dużym stopniu. A dokładnie sprawa „wstrzymywania się”: „czas pieszczot cielesnych i czas wstrzymywania się od nich”. Kohelet mówi w tym miejscu o tym, co dla komentującego było pochwałą NPRu, czyli naturalnego planowania rodziny, a w bardziej szczegółowym znaczeniu: odkładania poczęcia. Oczywiście Koheletowi, tj. autorowi Księgi Koheleta, mogło chodzić o wiele innych rzeczy (nieczystość kobiety w czasie okresu, połogu, zakaz współżycia podczas wojny itd.), niekoniecznie o okres płodny i niepłodny, ale skądinąd wiemy, że starożytni znali podstawy działania organizmu kobiety, tylko nie mieli jeszcze termometrów. Arystoteles pisał nawet, że jeśli się chce mieć syna, należy współżyć kiedy żona ma na to ochotę, a jeśli córkę, to trzeba ją podejść i zachęcić niedługo po zakończeniu upływu krwi miesięcznej. Śmieszne czy nie, faktem jest, że chłopcy częściej rodzą się kiedy współżyje się w pobliżu momentu owulacji (szybkie plemniki Y), a dziewczynki – kiedy do owulacji pozostało więcej czasu (bardziej żywotne plemniki X). I już starożytni o tym wiedzieli, i już Kohelet mógł rozumieć podstawy NPR.

Naturalne Metody Planowania Rodziny nie są antykoncepcją. Stosując je bowiem nie stosujemy żadnych środków, które mają pomóc nam w zapobiegnięciu poczęcia dziecka. Jedyne co robimy, to dostosowujemy nasze małżeńskie współżycie do naturalnego rytmu organizmu kobiety. I tak tuż po okresie jest krótki czas względnej niepłodności (nie możemy przewidzieć do końca kiedy zacznie się czas płodny więc musimy wówczas dokładnie obserwować wszystkie objawy). Potem jest czas płodny, owulacja, którą sygnalizuje skok temperatury (wtedy może dojść do zapłodnienia), odlicza się 3 dni i następuje czas niepłodny, aż do następnego okresu. To tak pokrótce. I oto, skoro już odkryliśmy ten mechanizm, który zaprogramował w naszych kobietach Bóg, by móc w naturalny sposób kontrolować płodność, możemy sobie pozwolić na kontrolę płodności. Jeśli więc chcemy mieć w niedługim czasie potomka, współżyjemy głównie w okresie płodnym. Kiedy zaś z jakichś powodów chcemy odłożyć poczęcie, współżyjemy w okresie niepłodnym.

A teraz, skoro już bardzo pokrótce omówiłem zasady, zastanówmy się nad tym, z jakich powodów chcemy i z jakich powodów możemy chcieć odkładać poczęcie. Stosowanie NPR bowiem, choć jest polecane przez Kościół jako dobry, zgodny z ludzką naturą sposób planowania potomstwa, nie może polegać na założeniu, że nie chcemy mieć dzieci, więc będziemy współżyć przez całe życie tylko w czasie niepłodnym. Katolik, który wstępuje w związek małżeński, pamięta bowiem pierwsze przykazanie, które Bóg dał człowiekowi: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili całą Ziemię i uczynili ją sobie poddaną”. I katolik wie, że podstawowym zadaniem małżeństwa sakramentalnego jest płodzić, rodzić i wychowywać dzieci, oczywiście w miłości i jedności ze Stwórcą. Dlatego też zdaje sobie sprawę, że odkładanie poczęcia potomka nie może trwać do świętego Nigdy, lecz tylko do momentu, w którym ustaną obiektywne przeszkody.

Dziś zajrzymy razem do Katechizmu Kościoła Katolickiego, który w krótki, treściwy sposób przekazuje nam nauczanie Kościoła w kwestii dzietności i regulacji. Oto co możemy tam przeczytać: „Małżonkowie, powołani do dawania życia, uczestniczą w stwórczej mocy i w ojcostwie Boga. „W spełnianiu obowiązku, jakim jest przekazywanie życia i wychowywanie, obowiązku, który trzeba uważać za główną ich misję, są współpracownikami miłości Boga-Stwórcy i jakby jej wyrazicielami. Przeto mają wypełniać zadanie swoje w poczuciu ludzkiej i chrześcijańskiej odpowiedzialności”. Szczególny aspekt tej odpowiedzialności dotyczy regulacji poczęć. Z uzasadnionych powodów małżonkowie mogą chcieć odsunąć w czasie przyjście na świat swoich dzieci. Powinni więc troszczyć się, by ich pragnienie nie wypływało z egoizmu, lecz było zgodne ze słuszną wielkodusznością odpowiedzialnego rodzicielstwa. Poza tym, dostosują swoje postępowanie do obiektywnych kryteriów moralności: Kiedy… chodzi o pogodzenie miłości małżeńskiej z odpowiedzialnym przekazywaniem życia, wówczas moralny charakter sposobu postępowania nie zależy wyłącznie od samej szczerej intencji i oceny motywów, lecz musi być określony w świetle obiektywnych kryteriów, uwzględniających naturę osoby ludzkiej i jej czynów, które to kryteria w kontekście prawdziwej miłości strzegą pełnego sensu wzajemnego oddawania się sobie i człowieczego przekazywania życia; a to jest niemożliwe bez kultywowania szczerym sercem cnoty czystości małżeńskiej” (KKK 2367-2368). Rozumiemy więc to, co już wcześniej napisałem, że aby odłożyć poczęcie w czasie (nie napisali „na zawsze”, choć pewnie też mogą istnieć takie sytuacje), należy mieć uzasadnione powody. Pragnienie nie ma wypływać z egoizmu, ale również nie ze szczerej intencji czy oceny motywów, lecz z punktu widzenia obiektywnych kryteriów. Nie jest więc tak i nie może być, że każdy sobie wymyśla swoje, subiektywne motywy (jako przykład podam posiadanie domu z tylko dwoma pokojami dla dzieci, a przecież każde ma mieć takie same, świetne warunki).

Jakie to są obiektywne kryteria uwzględniające naturę osoby ludzkiej? W tym przypadku mowa jest o dopełnieniu istoty małżeństwa, czyli otwarciu na przekazywanie życia i oddawaniu się sobie wzajemnie. O kultywowaniu cnoty czystości małżeńskiej. Oczywiście, wszystko to można interpretować na różne sposoby. Przypuszczam jednak, że łatwym rozwiązaniem byłoby skonsultować sprawę z zaufanym kapłanem. Kimś, kto – z widoczną wiarą i oddaniem Panu – oceni obiektywnie nasze motywy. Czy nie wypływają one z egoizmu, z chęci odłożenia na później, bo tak łatwo ze starszym dzieckiem, albo wręcz odwrotnie – tak trudno. Oceni, czy motywy naszego odkładania nie są pójściem na łatwiznę, lecz wynikają z rzeczywistych przeszkód. Czy rezygnacja (tymczasowa) z kolejnego dziecka nie wynika np. ze strachu o to, co powiedzą dziadkowie tego dziecka (to jest częsty motyw przewijający się w rozmowach moich i Żony), tylko z przeszkód, które wpłyną realnie, drastycznie na życie nasze i dzieci.

Okresowa wstrzemięźliwość, metody regulacji poczęć oparte na samoobserwacji i odwoływaniu się do okresów niepłodnych są zgodne z obiektywnymi kryteriami moralności. Metody te szanują ciało małżonków, zachęcają do wzajemnej czułości i sprzyjają wychowaniu do autentycznej wolności. Jest natomiast wewnętrznie złe „wszelkie działanie, które – czy to w przewidywaniu aktu małżeńskiego, podczas jego spełniania, czy w rozwoju jego naturalnych skutków – miałoby za cel uniemożliwienie poczęcia lub prowadziłoby do tego”” (KKK 2370) – mówi dalej Katechizm, oddzielając NPR od antykoncepcji. Jednak nie oznacza to, że osoby stosujące NPR nie miewają „mentalności antykoncepcyjnej” (o tym zjawisku moja Żona napisała pracę magisterską). Nie stosują NPRu nie po to, by zaplanować dobre poczęcie kolejnego dziecka, zachować odpowiednią (nie za dużą) przerwę między dziećmi, albo pojechać z mężem na zasłużony urlop zamiast w tym czasie rodzić dziecko (a urodzić je miesiąc później), lecz po to, by dziecka nie mieć, bo jest niewygodne, albo nam jest wygodnie bez dziecka. Choć NPR nie jest antykoncepcją, może być wykorzystywany z motywów antykoncepcyjnych (np. również dlatego, że jest bardziej ekologiczny, niż tabletka hormonalna). A to jest duży problem.

„Jest (…) czas pieszczot cielesnych i czas wstrzymywania się od nich”, owszem, ale nie przesadzajmy z tym czasem wstrzymywania się. Odkładajmy poczęcie i cieszmy się tym czasem, ale nie zbyt długo. To nie jest apel do konkretnych ludzi. To jest apel do wszystkich. Każdy przypadek trzeba rozpatrzyć indywidualnie. Ale pozwólmy spojrzeć na niego komuś spoza małżeństwa (w Domowym Kościele świetnie się w tym sprawdza kapłan towarzyszący kręgowi), żeby ocenić naprawdę obiektywnie, czy powody wstrzemięźliwości są dobre.

Categories: Duchowość i moralność | Tagi: , , , , | 3 Komentarze

Reforma sakramentalna

Zwróciłem uwagę, że ostatnio kilka tematów interesuje mnie w sposób szczególny i piszę głównie o nich. Poza liturgiką najczęściej są to sakramenty. Nie dziwię się temu, ponieważ sakrament jest sposobem, w który Bóg objawia się nam na codzień, w normalnym życiu. Życie sakramentalne jest właśnie namacalnym życiem w bliskości z Bogiem. I dlatego właśnie, ze względu na tę bliskość, ale i na łatwość profanacji, niepokoi mnie z każdym momentem coraz bardziej podejście do sakramentów w Kościele.

Nie chodzi mi wyłącznie o Kościół w Polsce, trzeba jednak podkreślić, że tę część Kościoła jest mi najłatwiej obserwować, bo właśnie w Polsce mieszkam. Moi stali czytelnicy wiedzą już, co denerwuje mnie w tym wszystkim najbardziej. Najbardziej denerwuje mnie spęd osobników w określonym wieku, dwa razy w życiu, celem przyjęcia albo Eucharystii, albo bierzmowania. Denerwuje mnie podejście, dotyczące wcale nie tylko rodziców, wcale nie tylko dziadków i wiejskich tradycji, lecz przede wszystkim biskupów i kapłanów, że „tak się robi”. Tak się robi – wysyła się dzieci w wieku 9 lat do Pierwszej Komunii. Wysyła się młodzież w późnym gimnazjum, wczesnym liceum (czy innej szkole średniej) do bierzmowania. Nie zważa się na nic, wysyła się, bo tak już jest, bo tak się robi. Zazwyczaj „tak się robi” wiąże się w tradycyjnym rozumieniu z chrztem albo z małżeństwem – ale odpowiedź na pytanie „dlaczego?” jest prosta. Ponieważ zarówno sakrament chrztu, jak i małżeństwa, pozostaje w tradycji katolickiej (a przynajmniej w polskiej tradycji katolickiej) w indywidualnej gestii rodziców (chrzest) i narzeczonych (małżeństwo). To oni, młodzi ludzie, wielokrotnie przychodzą do kościoła prosić o sakrament, bo „tak się robi”. Tymczasem jeśli chodzi o Eucharystię i bierzmowanie, są one udzielane dzięki współuczestnictwu katechetów, szkół i parafii. Oczywistym tu jest, że tak się robi i niewielu pyta o cokolwiek.

Źródła powyższych problemów upatruję w utwardzonym, zaklepanym rozumienia słowa „powszechny” gdy mowa o Kościele powszechnym. Kościół był powszechny od początku istnienia i oznaczało to, że każdy, kto chce i spełnia warunki, może do niego należeć. Pojęcie zmieniło się, gdy któryś z cesarzy (może był to nawet nasz sławetny Konstantyn) uczynił z chrześcijaństwa religię narodową. Następnie zaś kolejne podboje powodowały chrzczenie kolejnych narodów, częstokroć wbrew woli nie tyle narodów, co indywidualnych ludzi chrzest przyjmujących. Podobnie rzecz miała się z Polską, którą „ochrzczono” prawie 1000 lat po tym, jak powstał Kościół. I tu również wypływało to w dużej mierze ze względów politycznych, a nie wiary indywidualnych osób. Tak oto z powszechności polegającej na otwarciu na wiernych uczyniono powszechność polegającą na tym, że w Kościele byli wszyscy. Przez stulecia system się sprawdzał, choć pospólstwo czciło Boga w dość magiczny sposób, łącząc Go wielokroć z tradycyjnymi pogańskimi zabobonami. Minął jednak czas powszechności Kościoła rozumianej jako „wszyscy”. Pospólstwo weszło do wielkiego świata Europy i nie chciało już siedzieć w tym samym Kościele, do którego zapisywano wszystkich jak leci. Kościół powszechny zaczął się opróżniać, czy – jak już pisałem – wypróżniać.

Do biskupów i starszych wiekiem kapłanów (ale również wielu młodszych) ten stan rzeczy zdaje się nie docierać. Wciąż utrzymują, że w Polsce jest około 90% katolików i nie zauważają, że to mniej-więcej tyle samo, ilu jest zwolenników używania antykoncepcji. Zwolenników aborcji, eutanazji czy związków partnerskich jest wśród tychże katolików nieco mniej, ale fani in-vitro znów górują w statystykach. Księża jednak uparcie chrzczą każdego, kto się nadarzy, wpisują go w księgi parafialne i przyklejają niezrywalną, niewiele znaczącą etykietkę „katolik”. Nawet, jeśli rodzice postanowili ochrzcić go bo „tak się robi”. Potem pchają dzieciaczki do komunii, nawet jeśli nigdy nie widzieli ich w kościele od momentu chrztu. Następnie zaś wysyłają do bierzmowania, bez względu na to, czy ćpają, piją i uprawiają niezobowiązujący seks. A potem taki wybierzmowany zrobi koleżance dziecko i pójdzie z nią do kościoła dać na zapowiedzi, bo „tak się robi”. I przyniesie dziecko do chrztu, dodając je do sumy katolików w Polsce…

Kościół w Polsce, ale pewnie i ten w szerzej rozumianym świecie, powinien natychmiast przeprowadzić reformę sakramentalną. Należy jak najprędzej odejść od praktyki udzielania sakramentów każdemu, bez zasięgania na jego temat żadnych informacji. Bez względu nawet na to, czy danego człowieka znamy, czy nie. Należy zacząć się stosować do wytycznych Prawa Kanonicznego i do zdrowego rozsądku. Zacznijmy od chrztu. Kodeks Prawa Kanonicznego stwierdza, że „Rodzice mają obowiązek troszczyć się, ażeby ich dzieci zostały ochrzczone w pierwszych tygodniach; możliwie najszybciej po urodzeniu, a nawet jeszcze przed nim powinni się udać do proboszcza, by prosić o sakrament dla dziecka i odpowiednio do niego się przygotować” (Kan. 867, § 1). Dalej też dowiadujemy się, że „Do godziwego ochrzczenia dziecka wymaga się: aby zgodzili się rodzice lub przynajmniej jedno z nich, lub ci, którzy prawnie ich zastępują; aby istniała uzasadniona nadzieja, że dziecko będzie wychowane po katolicku; jeśli jej zupełnie nie ma, chrzest należy odłożyć zgodnie z postanowieniami prawa partykularnego, powiadamiając rodziców o przyczynie” (Kan 868, § 1). Rozumiemy więc, że rodzice dziecka mają kanoniczny obowiązek zgłosić się na nauki celem przygotowania się do dobrego przyjęcia przez nie chrztu, tuż po urodzeniu lub jeszcze przed! Nauki takie powinny być również przygotowaniem do wychowania dziecka w wierze, ponieważ do chrztu potrzebna jest uzasadniona nadzieja, że dziecko będzie wychowane po katolicku. De facto takie przygotowanie nie odbywa się nigdy lub prawie nigdy. Wszystko ogranicza się do wypełnienia papierów, księża z rzadka sprawdzają w ogóle tożsamość chrzestnych. Wielokrotnie więc blokada powinna być zakładana już w momencie chrztu, wielokrotnie bowiem nie ma żadnej nadziei na jakiekolwiek katolickie wychowanie – ale nikt tego nie sprawdza!

Jeśli jednak dziecko jest już ochrzczone, wzrasta i idzie do szkoły, prędzej czy później dostąpi możliwości przystąpienia do pierwszej komunii. Oto co na ten temat mówi Prawo Kanoniczne: „Każdy ochrzczony, jeśli tylko prawo tego nie zabrania, może i powinien być dopuszczony do Komunii świętej. Dzieci wtedy można dopuścić do Komunii świętej, gdy posiadają wystarczające rozeznanie i są dokładnie przygotowane, tak by stosownie do swojej możliwości rozumiały tajemnicę Chrystusa oraz mogły z wiarą i pobożnością przyjąć Ciało Chrystusa. Jednakże dzieciom znajdującym się w niebezpieczeństwie śmierci wolno udzielić Najświętszej Eucharystii, gdy potrafią odróżnić Ciało Chrystusa od zwykłego chleba i mogą z szacunkiem przyjąć Komunię świętą. Jest przede wszystkim obowiązkiem rodziców oraz tych, którzy ich zastępują, jak również proboszcza troszczyć się, ażeby dzieci, po dojściu do używania rozumu, zostały odpowiednio przygotowane i jak najszybciej posiliły się tym Bożym pokarmem, po uprzedniej sakramentalnej spowiedzi. Do proboszcza należy również czuwać nad tym, by do Stołu Pańskiego nie dopuszczać dzieci, które nie osiągnęły używania rozumu albo jego zdaniem nie są wystarczająco przygotowane” (Kan 912-914). Należy więc udzielać komunii świętej każdemu ochrzczonemu – owszem – ale na kategorycznych warunkach. Wszyscy, ale posiadający używanie rozumu i dokładnie przygotowani. Co jeszcze ważniejsze – proboszcz ma obowiązek czuwać, by do Pańskiego Stołu nie dopuszczać dzieci, które są niewystarczająco przygotowane. Biorąc tu pod uwagę sytuację opisaną kilka notek wcześniej, gdzie proboszcz dopuścił ucznia, który otrzymał trzykrotnie negatywną opinię podpisaną przez wszystkich katechetów, można zauważyć, jak wielką wagę przykładają proboszczowie do przepisów Kościoła.

Jak moim zdaniem powinna wyglądać sytuacja dzieci idących do Pierwszej Komunii? Skoro przygotowanie do chrztu jest zawsze indywidualne, tak jak (o tym później) przygotowanie do małżeństwa, to i przygotowanie do Eucharystii powinno przebiegać indywidualnie. Katecheza w szkole mogłaby wówczas wspomagać przygotowanie, uczyć prawd o Jezusie i Kościele, ale nie skupiać się na zakuwaniu modlitw (akty, przykazania, składy apostolskie, etc.) których znajomość ma być dowodem na odpowiednie przygotowanie do przyjęcia Chrystusa. Przygotowaniem zajęliby się rodzice, którzy opowiadaliby dzieciom o Bogu, a także oczywiście rodzice chrzestni, mający być dla chrześniaków żywym świadectwem wiary. Dziecko przystępowałoby po raz pierwszy do komunii w sposób, oczywiście, uroczysty i dostojny, może nawet w garniturze czy pięknej sukience, ale bez popisówek wierszykowych, bez wielogodzinnych prób, bez stania w rządku, w tłumie, w którym znika każda indywidualność. Bez oceniania przez kolegów, rodziców kolegów, katechetów, kapłanów i przypadkowych gapiów. Bez całej wielkiej licytacji na to, kto ile dostał, zarówno prezentów, jak i kasy. Każde dziecko szłoby do komunii wtedy, kiedy uznano by jego indywidualną gotowość, kiedy wykazałoby autentyczną, osobistą chęć przyjęcia Chrystusa do swojego serca. A nie wtedy, kiedy cała klasa idzie, bez względu w ogóle na to, czy przez ostatnie 7 lat (od momentu chrztu jakieś dwa lata za późno) w ogóle choć raz pojawiło się w kościele na mszy.

Następnie jest bierzmowanie i oczywiście sytuacja się powtarza. Tu jeszcze mocniej należy podkreślić konieczność indywidualnego przygotowania osoby przyjmującej sakrament. Kodeks mówi co następuje: „Zdatnym do przyjęcia bierzmowania jest każdy i tylko ten, kto został ochrzczony, a nie był jeszcze bierzmowany. Poza niebezpieczeństwem śmierci, mający używanie rozumu wtedy godziwie przyjmuje bierzmowanie, gdy jest odpowiednio pouczony, właściwie dysponowany i może odnowić przyrzeczenia chrzcielne. Wierni są obowiązani przyjąć ten sakrament w odpowiednim czasie. Rodzice, duszpasterze, zwłaszcza proboszczowie mają troszczyć się, żeby wierni zostali właściwie przygotowani do jego przyjęcia i w odpowiednim czasie do niego przystąpili. Sakrament bierzmowania wierni powinni przyjmować w pobliżu wieku rozeznania, chyba że Konferencja Episkopatu określiła inny wiek, albo istnieje niebezpieczeństwo śmierci, lub zdaniem szafarza co innego doradza poważna przyczyna” (Kan.889-891). I znów dowiadujemy się, że do przyjęcia bierzmowania należy być odpowiednio pouczonym i mieć możliwość odnowienia przyrzeczeń chrzcielnych. Zgodnie z KPK to rodzice i duszpasterze, a przede wszystkim proboszczowie powinni dbać o odpowiednie przygotowanie i przyjęcie sakramentu. Proboszczowie – rzeczywiście – dbają o to, ale znów tylko powierzchownie. Przygotowanie do bierzmowania sprawdza się poprzez zdobycie odpowiedniej ilości stempli w czerwonej książeczce i zaliczenie testu związanego z co bardziej skomplikowaną i mniej potrzebną wiedzą teologiczną. I tak oto, podbiwszy wszystkie gorzkie żale, msze święte niedzielne, różańce i drogi krzyżowe oraz (czasem za ósmym podejściem) zaliczywszy test wiedzy o tym, co to jest bierzmo, banda ćpunów i poprawnych politycznie prześmiewców (plus kilku gorliwych katolików) przystępuje do sakramentu dojrzałości chrześcijańskiej, żegnając się częstokroć z Kościołem. Ale nie powinno tak być! Rodzice, kapłani, a także rodzice chrzestni powinni przygotować kandydata do bierzmowania tak, by ten rzeczywiście osiągnął chrześcijańską dojrzałość. Świadek bierzmowania, spełniający te same warunki, które spełnia chrzestny (KPK mówi, że wręcz wypada, aby świadkiem był ktoś z chrzestnych) ma za zadanie, jako i chrzestny, prowadzić swego podopiecznego naprzód w wierze. I znów – zupełną normą powinno być indywidualne, mądre przygotowanie do bierzmowania i osobiście podjęta, dojrzała decyzja. Bez zbędnych, dwugodzinnych prób, bez zbyt wielu zbiorowych spotkań. Bierzmowanie, udzielane w uroczysty sposób, powinno być udzielane indywidualnie. Wówczas, gdy wierny będzie naprawdę gotowy, a nie gdy wypadnie kolej na jego klasę.

I ślub wreszcie, czyli sakrament małżeństwa. O tym można szczególnie dużo pisać, bo i Kodeks Prawa Kanonicznego szeroko opisuje ten sakrament. Prawdopodobnie dlatego, że nie dotyczy on tylko układu człowiek-Bóg. Dotyczy układu człowiek-Bóg-człowiek, a dwoje ludzi w jednym układzie to podwójne kłopoty. Zwróćmy jednak uwagę na sam aspekt przygotowania do małżeństwa. „Duszpasterze mają obowiązek troszczyć się o to, aby własna wspólnota kościelna świadczyła pomoc wiernym, dzięki której stan małżeński zachowa ducha chrześcijańskiego i będzie się doskonalił. Ta pomoc winna być udzielana przede wszystkim: poprzez przepowiadanie, katechezę odpowiednio przystosowaną dla małoletnich, młodzieży i starszych, także przy użyciu środków społecznego przekazu, dzięki czemu wierni otrzymają pouczenie o znaczeniu małżeństwa chrześcijańskiego, jak również o obowiązkach małżonków i chrześcijańskich rodziców; przez osobiste przygotowanie do zawarcia małżeństwa, przysposabiające nupturientów do świętości ich nowego stanu i jego obowiązków; przez owocne sprawowanie liturgii małżeństwa, która winna ukazywać, że małżonkowie są znakiem i zarazem uczestniczą w tajemnicy jedności oraz płodnej miłości Chrystusa i Kościoła; przez świadczenie pomocy małżonkom, ażeby wiernie zachowując i chroniąc przymierze małżeńskie, osiągali w rodzinie życie coraz bardziej święte i doskonałe. Jest rzeczą ordynariusza miejsca troszczyć się o właściwe organizowanie tego rodzaju pomocy, po wysłuchaniu także, gdy się to wyda pożyteczne, zdania mężczyzn i kobiet odznaczających się doświadczeniem i biegłością” (Kan. 1063-1064). I znów, rozumie się samo przez się, przygotowanie do sakramentu małżeństwa to nie zabawa w kotka i myszkę. W ramach przygotowania znajduje się nauka o znaczeniu małżeństwa udzielana od najmłodszych lat, osobiste przygotowanie narzeczonych – nie skupiajmy się tylko na tzw. kursie przedmałżeńskim, który przez mało mądrych księży często bywa wręcz pomijany przez wzgląd np. na ciążę – oraz pomoc współwiernych w zachowaniu małżeńskiej czystości i miłości. Co za tym idzie – narzeczeni chcący przyjąć i udzielić sobie sakramentu małżeństwa, muszą się do tego najpierw doskonale przygotować. Nie tylko uczestniczyć w kursach przedmałżeńskich, ale całym swoim życiem przygotować się razem do całkowitego powierzenia swego wspólnego życia Bogu. Powinni przystąpić do sakramentu nie dlatego, że „tak się robi”, lecz dlatego, że naprawdę pragną budować swoje życie na Bogu. I potem ochrzcić swoje dzieci w tym samym Kościele. I zamknąć koło, które nie będzie już błędne.

Możemy mieć do tego, co napisałem wiele wątpliwości. Po pierwsze biskupi mogą burzyć się, że liczba wiernych spadnie, kościoły opustoszeją. Przecież liczba rodziców chrzczących swoje dzieci ulegnie drastycznej redukcji. Liczba dzieci idących do komunii i dojrzałej młodzieży zmierzającej do bierzmowania znacząco zmaleje. Liczba zawieranych małżeństw zredukuje się do minimum. Ale prawda jest taka, że to nie liczba wiernych spadnie. Jeśli Kościół zdecyduje się na więcej pokory i ograniczenie osób przyjmujących sakramenty do konkretnego, przygotowanego i pewnego minimum, okaże się, że liczba wiernych nie spadła – bo pozostali wcale nie byli wiernymi. Wtedy i tylko wtedy będzie można powiedzieć, że Kościół wreszcie jest powszechny – przyjmuje wszystkich, którzy chcą być wierni. A że jest ich niewielu – nie szkodzi. Siła Kościoła nie leży w ilości, lecz w jakości osób do niego należących.

Pozostaje problem jak to zrobić. Ja oczywiście mogę pisać, ale dopóki coś nie poruszy się na górze, dopóty w nagonce na chrzty, śluby, komunie i bierzmowania nic się nie zmieni. A jeśli nawet się zmieni – czy nie zauważymy oburzenia ludu, któremu nie spodoba się projektowana zmiana? Otóż wydaje mi się, że oburzenie może się pojawić. I nie wszystko będzie łatwe. Ale wyobraźmy sobie Kościół 4 pokolenia w przód. Dziecko przyjmujące chrzest, przygotowujące się do komunii i bierzmowania w wielkiej wierze, w której wyrosło za sprawą rodziców. Wreszcie biorące ślub z drugim dzieckiem, takim samym jak ono. I znów mający dzieci, chrzczone w wierze, i tak dalej. To wygląda jak idylla, utopia. Uwierzmy jednak, że tak może się stać. Jeśli tylko odejdziemy od tradycyjnego udzielania sakramentów wszystkim jak popadnie tylko dlatego, że „tak się robi”.

Categories: Świat i Kościół | Tagi: , , , , | 6 Komentarzy

Co powinien chrzestny na Komunii?

Przyszło mi utworzyć wpis kumulacyjny. Wprawdzie o obowiązkach chrzestnych już pisałem, notka zyskuje coraz większą popularność, prześcigając w codziennych statystykach notkę o Ojcu Chrzestnym, choć ten ma ogólny wynik uplasowany o kilka tysięcy kliknięć wyżej niż kolejna notka, więc prześcignięcie go będzie trudne.

Ostatnio jednak przeżywam prawdziwe oblężenie związane z takimi frazami wrzucanymi do googli, jak: „co robi chrzestny na komunii”, „co chrzestny na komunię”, „chrzestna na komunii” czy też „obowiązki chrzestnego na komunii”. Nic w tym dziwnego, jest właśnie maj, czas Pierwszych Komunii Świętych, o czym też już pisałem, zarówno rok temu jak i w tym roku. Wielu rodziców chrzestnych, lepiej lub gorzej spełniających na co dzień swoje zadanie, właśnie teraz zastanawia się, jak należy wypełnić obowiązki chrzestnego czy chrzestnej w obliczu Pierwszej Komunii chrześniaka. Pozytywnym aspektem tego zagadnienia jest to, że nie istnieją żadne konkretne obowiązki chrzestnego związane z Komunią. Ja przynajmniej o żadnych zapisach w tym temacie nic nie wiem. Rodzice chrzestni powinni natomiast być blisko i uczestniczyć w całym wychowaniu, a zwłaszcza w wychowaniu chrześniaków w wierze. To już, choć nie ma oficjalnego nauczania Kościoła na temat obowiązków chrzestnych w obliczu Pierwszej Komunii, przekłada się bezpośrednio na ich rolę. Otóż Komunia to jeden z trzech sakramentów wtajemniczenia chrześcijańskiego. Pierwszym jest chrzest, w którym chrzestni są ustanawiani i przejmują obowiązki. Ostatnim w polskiej tradycji udzielanym sakramentem wtajemniczenia jest bierzmowanie, w którym, co sugeruje się w przepisach kościelnych, chrzestny może (lecz nie musi i najczęściej nie pełni) pełnić funkcję świadka bierzmowania. W rzeczywistości najczęściej wybiera się kogoś bliższego sobie wiekiem. Jeśli zaś chodzi o Eucharystię, która jest druga, udzielana najczęściej we wczesnej podstawówce, chrzestny ma być tylko obecny.

Ale to właśnie chrzestny i chrzestna są tymi, którzy odpowiadają przed Bogiem za chrześcijańskie wychowanie chrześniaków. To właśnie chrzestni zostali powołani do głoszenia swojemu podopiecznemu czy podopiecznej Królestwa Bożego. Zwłaszcza, ale nie tylko, w sytuacji, w której rodzice nie pełnią tej roli, bo albo składali przysięgę o katolickim wychowaniu potomstwa kłamliwie (przez co i ich sakrament małżeństwa jest podejrzany o bycie nieważnym), albo w ogóle nie mają ślubu, a ochrzcili dzieci, bo taka jest tradycja i nie wkładają siły w ich wychowanie religijne. To właśnie rodzice chrzestni muszą w takiej, ale i w zupełnie zwyczajnej sytuacji opowiedzieć chrześniakowi o Panu Jezusie, o prawdzie na temat Jego Ciała i Krwi, o poświęceniu Jego za nas. Chrzestny, w obliczu Pierwszej Komunii, ma za zadanie wskazać dziecku, że najważniejszy w tym wszystkim, w całym tym przedstawieniu, jest Jezus, jest wybór Jezusa na Pana i Zbawiciela, ostateczny i całkowity, a nie prezenty, błyski fleszy, blichtr i konkurs na to, kto piękniej się ubierze. Dziecko, dzięki pomocy swego duchowego przewodnika, którym jest chrzestny i którą jest chrzestna, powinno iść do Komunii z myślą o radości płynącej z Pańskiego stołu, o mocy Jego Ciała. Takie właśnie są obowiązki chrzestnych przy okazji Pierwszej Komunii chrześniaka.

Rolą chrzestnego nie jest kupić najdroższy prezent. Chrzestny, aby nie pokazywać dziecku, że w tej wielkiej uroczystości, jaką jest pierwsze przystąpienie do Ołtarza Pańskiego, najważniejsze są prezenty, może w ogóle prezentu nie kupować. Ja jednak nie sugeruję takiego rozwiązania. Moim zdaniem przyjęcie i prezenty mogą być elementem świętowania wielkiej radości, a zdecydowanie dzieciom to tym bardziej działa na wyobraźnię. Ważne, by przyjęcie było skromne, pozbawione alkoholu (bo to przyjęcie dziecka, a nie dorosłych oraz ponieważ warto przystąpienie do Eucharystii świętować bez alkoholu) i podkreślające to, co się wydarzyło (pełne modlitwy i rozmów o Bogu – choć przecież nie wyłącznie). Ważne, by prezenty były tematycznie związane z życiem sakramentalnym, albo najwyżej neutralne. Chrzestni powinni oszczędzić sobie trudu zdobywania najnowszych ajfonów, laptopów czy quadów, jeży szanghajskich i tygrysów syberyjskich, lecz raczej przynieść Biblię, piękną ikonę, duży, drewniany krzyż lub co innego, co przypomni dziecku o istocie wydarzenia. Jeśli chrzestny ma za dużo pieniędzy, o czym też już pisałem, może wykupić i wybrać się z chrześniakiem na wycieczkę (oczywiście za zgodą rodziców lub z ich współudziałem) do Ziemi Świętej, do Rzymu albo Lourdes. Byle by miało to związek z Chrystusem i Eucharystią. I to nie może być dodatek do prezentu (np. kiczowata książeczka z supermarketu z napisem „Pamiątka Pierwszej Komunii Świętej”), lecz prezent główny. Neutralne dodatki (np. srebrne łyżeczki czy moneta z Janem Pawłem II) powinny chować się w cieniu tego, co wiąże chrześniaka bezpośrednio z Chrystusem. A gotówka, jeśli już taka się pojawi (w co nie wątpię) powinna trafić do kieszeni rodziców, którzy zagospodarują ją, albo przeleją na konto i oddadzą dziecku np. w ramach posagu. Liczenie i licytowanie się kto ile dostał naprawdę nie jest najlepszym pomysłem…

Czy istnieje jakaś tradycyjna rola chrzestnego lub chrzestnej na Komunii? Ta nie wynikająca z założeń roli chrzestnych w Kościele, lecz z ludowych tradycji? Nie wiem. Niektórzy mówią, że chrzestna powinna upiec tort, inni że kupić (uszyć) albę/garnitur/sukienkę itp. Nie wiem. Nie znam się, ja o niczym takim nie słyszałem. Takie rzeczy prawdopodobnie dogaduje się z rodzicami dziecka (podobnie jak zakup świecy czy ubranka do chrztu). Nie ma żadnych odgórnie narzuconych obowiązków. Oprócz tradycji „zastaw się, a postaw się”, odnośnie której już się wypowiedziałem, a która kłóci się z zakładaną rolą chrzestnych w wychowaniu dziecka. Dlatego też właśnie chrzestni powinni przed Komunią przypomnieć rodzicom (zwłaszcza tym, którzy nie skupiają się na katolickim wychowaniu), jaką rolę dla nich wybrali i co to za sobą pociąga. Podkreślić, że nie dadzą dziecku roweru, lecz Pismo Święte. Nie jeża z Syjonu, lecz obraz Matki Bożej. Że nie dołożą się do licytacji pieniężnej, lecz ewentualne koperty złożą w tajemnicy na ręce samych rodziców. To właśnie są obowiązki chrzestnych na Komunii. I to w rzeczywistości może się okazać dużo trudniejsze, niż oczekiwany zakup laptopa.

Categories: Świat i Kościół | Tagi: , , , , | 10 Komentarzy

Herbata z Cytrynną

„Kaszëbsczé jezora, kaszëbsczi las, Kaszëbë, Kaszëbë wòłają was” – śpiewała siedem lat temu pewna śliczna dziewczyna, która naówczas była uczennicą gimnazjum, podczas występu ze szkolnym teatrem na kaszubskim święcie wciągania tabaki. Tam też obecny był premier Tusk, który wówczas jeszcze premierem nie był i mógł sobie pozwolić na bycie tam. Siedem lat to mnóstwo czasu – Tusk jest premierem, a dziewczyna dwudziestokilkulatką (a przez swoją determinację mam z nią kontakt, choć byłem tylko cichym fanem) – a ja nigdy nie przypuszczałem, że wrócę w te tereny, które wspominam cudownie, i to niespodziewanie, z przypadku jakby.

Staram się utrzymać blog w tematyce teologicznej, ale moi stali czytelnicy wiedzą, że nie zawsze mi to wychodzi tak, jakbym chciał. Zresztą czasem chcę właśnie odwrotnie, zdarza mi się bowiem przeżywać coś, co sprawia, że nabieram ochoty na odskocznię. Ten wpis dedykuję zaś blogerce Cytrynnie, jej mężowi Piotrowi i ich latorośli – Stasiowi. Znajomość z Państwem wydawać by się mogła dziwna, gdybyśmy żyli jeszcze 10 lat temu. Dziś nadal zadziwia nas głęboko, choć już nie tak bardzo. Bo jednak niezbyt często wciąż się zdarza poznać kogoś przez internet, nawiązać kontakt poprzez komentarze na blogu, a potem spotkać się ni stąd ni zowąd, będąc zafascynowanymi sobą nawzajem. My zapraszamy, oni przyjeżdżają, a przecież znamy się tylko przez internet. Ale to nie wszytko.

Padło bowiem w pewnym momencie pytanie co by tu zrobić na majówkę. Inicjatywa wyszła on bliskich osób wiele mogących, które chciały, by dzieci pojechały nad morze powdychać jodu i chciały również ten wyjazd sfinansować. Ja jednak pomyślałem inaczej. Jeśli ktokolwiek miałby finansować wyjazd nad morze, to byłbym to ja. A przecież nad morzem mamy znajomych – więc może do nich? Idea padła i została przyjęta z radością. I tak oto na długi weekand (week and two more days) pojechaliśmy do Cytrynnów na wieś, prawie że nad morze, ale jednak nie do końca, bowiem morze znajduje się dalej od Warszawy, niż wieś. Pojechaliśmy do ludzi bliskich sobie sposobem bycia, myślenia, podejściem do spraw priorytetowych, a jednak wciąż odległych i nieznanych. I tych kilka dni pozwoliło zweryfikować i potwierdzić, że nawet wśród przypadkowo poznanych w internecie ludzi można mieć prawdziwie bratnie dusze, prawdziwych przyjaciół.

Nie mam menadżera blogowego, jako jedyny bodaj z naszej trójki, pewnie dlatego, że jestem jedynym tu blogującym mężczyzną, a to my, mężczyźni, jesteśmy menadżerami naszych żon. Dlatego nie będę raportował dokładnie całości wypadu. Było pięknie. Były Kaszuby, których się nie spodziewałem – Wdzydze Kiszewskie i Kościerzyna. Znane mi miejsca, piękne miejsca, do których wróciłem nieświadomie. Był domek, niewielki, ale bardzo przytulny, pokoik dla naszych dzieciaczków i salon z kuchnią do jedzenia (i tycia) oraz grania w planszówki. Była sesja Warhammera, prowadzona przeze mnie także z przypadku, po 10 latach odkąd ostatnim razem byłem mistrzem gry. Był odpoczynek od internetu, od komputera. Była cisza i spokój. I bliskość wspaniałych ludzi, którzy pozwolili nam spędzić czas w sposób zdecydowanie bardziej piękny, niż spędzilibyśmy go sami, gdzieś w nadmorskim kurorcie.

Kaszuby wspominam bardzo miło. Teraz będę wspominał je jeszcze milej i jeszcze bardziej będę tęsknił. Siedzę, piszę, zjadam stworzone przez Cytrynnę tiramisu, którego wczoraj było za dużo, a dzisiaj brakuje… Was też nam brakuje! Piotr, potrafiący bez skrępowania wyrazić swoje uczucia, powiedział mi wczoraj przez telefon „Tęsknimy, bardzo tęsknimy”. My też tęsknimy. I mamy nadzieję na szybką powtórkę z rozrywki.

I żeby królik pobiegał jeszcze po dworze, bo teraz siedzi w klatce jakiś osowiały…

Categories: Ku chwale innych | Tagi: , , , , | 4 Komentarze